Thursday, September 27, 2007

"Katyń".

Napisom końcowym nie towarzyszy muzyka, w sali więc przez kilka minut zalega cisza i ciemność. Dopiero gdy zapalają się światła, ludzie otrząsają się.

Ten film jest p a r a l i ż u j ą c y.

I nie podobał mi się szczególnie (średni był).

Jak mogę mówić, że mnie znudził? Nadaję przecież ze swego osiemnastoletniego brodzika, niedoświadczony w walkę z systemem i wojnę. O śmierci nie potrafię powiedzieć NIC. Nie wolno mi tego filmu krytykować, ponieważ nie wiem o czym mówię, ten film jest poza moją perspektywą. Dlaczego więc nie poprzestanę na stwierdzeniu, że mnie nie dotyczy? Czemu brnę dalej?

Chodzi o kategoryczność cierpienia, które film wywołuje i o którym opowiada. Cierpienie p a r a l i ż u j e, ja tego nie neguję, a zgadzam się całkowicie. Człowiek cierpiący jest niekonkretny, często nie potrafi nic zrobić, gdyż cierpi, a problem go przerasta, więc się po prostu trwa. I z tym nic zrobić nie potrafię.

Ale. Kwestia Polski. Dlaczego ciągle rozpamiętujemy historię?

Mamy chlubną przeszłość, bardzo romantyczną i bohaterską (choć niezbyt opłacalną). No i pięknie. Ale dlaczego tak mocno nas ta przeszłość trzyma za pysk? Odnoszę wrażenie, że dawni Polacy byli silni, z narodową osobowością przynajmniej, a obecni są słabi i - co wydaje mi się nieco uwłaczające współczesności - pozwalają by martwi ich kontrolowali.

Nie chcę powiedzieć, że ten film jest fałszywy, czy kiepski. To jest film historyczny i jako taki ma swoje prawa, których nie jestem w stanie kwestionować. Chcę tylko powiedzieć, że jestem przeciwny umartwianiu się, szukaniu pretekstów dla płaczu, stwierdzeniom typu: zobacz ile wycierpiałem, więc czego Ty jeszcze ode mnie wymagasz. Jak dla mnie to do niczego nie prowadzi (poza stagnacją). Cierpienie paraliżuje zarówno cierpiącego, jak i jego otoczenie, ja w obliczu osoby cierpiącej nie mówię wszystkiego (poprzez taktowność) i nie potrafię łączyć się z nią w bólu, tak szczerze. (Nie. U. Miem.) Więc się stoi nad grobem. Stoi się. Sto-i.

A ja chcę biegać! Dlatego uciekam od cierpienia, gdy tylko mogę, cierpienie jest dla mnie ostatecznością, z którą staram się jak najszybciej skonfrontować i wyzwolić od niej. Może mutantem jestem.

Lecz. Jeśli miałbym umierać za Polskę (bogowie, ja?! i - ZA CO?!) to wcale nie za taką, gdzie stawiałoby mi się pomniki. Nie chciałbym Polski, w której wspominałoby mnie się z czcią, pamiętając o mojej chwalebnej śmierci. Śmierć unifikuje (to akurat Wajda pokazał bardzo prawdziwie). Ale ja nie chcę tej unifikacji, nie chcę by pamiętano moją śmierć (taką samą jak milionów), lecz moje życie, tylko ono mnie obchodzi.

Dlatego wychodząc z sali, na przekór cierpieniu i śmierci uśmiecham się w duchu do swojego życia, do swojej młodości i braku rozległej historycznej optyki, do swojej płytkości i żartów, do swej niedojrzałości. Bo jeśli miałbym umierać, to raczej w imię radości, niż smutku. Bo przed śmiercią raczej tęsknił będę do chwil beztroskich, niż ciężkich i ważnych. Więc uśmiecham się, a uśmiech mój oddaje hołd życiu.

Thursday, September 13, 2007

Antymarynka.

Pamiętam taką scenę, gdy w pierwszej klasie liceum, mniej więcej w grudniu, usiadłem na parapecie szkolnym, westchnąłem sobie i pomyślałem, że już niedługo ta szkoła się skończy. To dosyć smutne było.

Wspomnienie to powróciło do mnie, gdy wróciłem do szkoły teraz, w trzeciej klasie. Bo faktycznie, ta szkoła zaraz się skończy. Tylko że teraz już nie wzdycham ciężko.

Koniec wakacji, a ja chcę iść do szkoły! Nawet żałuję, że w pierwszym tygodniu nie mogę się w niej zjawić. A potem się zjawiam. I po godzinie historii mam dosyć. Wychodzę na korytarz na przerwę, rozglądam się i nie widzę.

Czym podyktowana jest różnica mnie w pierwszej klasie, a mnie teraz? Otóż, tak sobie myślę nieskromnie, przerosłem tę szkołę. Pierwsza klasa, a ja patrzę na ludzi w Marynce z oczarowaniem. Ja byłem przecież chłopcem wychowanym w trzydziestotysięcznym mieście i wielkość Poznania i renoma najlepszej szkoły w Wielkopolsce onieśmielały mnie. Ludzie którzy tutaj są, każdy to przecież musi być k t o ś , jeśli już tu jest. To jest szkoła z klasą przeca. I faktycznie, było lepiej dużo lepiej niż w gimnazjum (ojojoj, jakże lepiej!).

Ale tak sobie minęła pierwsza klasa i minęła druga. I szczególnie te ostatnie miesiące przed wakacjami. I ja powoli, a systematycznie od szkoły się oddalałem, ona przestawała być s e n s o w n a. Abstrahuję już od jakichkolwiek szkół w ogóle, od tego, że uważam, że mimo wszystko do matury lepiej przygotowałbym się w domu, ucząc się samemu polskiego, angielskiego, czy wosu, a nie mając na głowie chemii, biologii, matematyki i w ogóle całego tego nadbagażu, z którego i tak nie skorzystam, a który muszę zaliczyć i taszczyć ze sobą przez dwa, niekiedy trzy lata. Nie chodzi mi tutaj o system szkolnictwa, o ramy, o brak miejsca dla wolnego ducha, gdyż o tym powiedziane było już wiele.

Chodzi mi o te nieszczęsne frekwencje i zachowania dobrze w szkole widziane. Że jest dobrze, jak ma się zaliczone i odhaczone lekcje, usprawiedliwione nieobecności (tych jak najmniej!) i wkuty materiał. Wtedy jest ok, i nikt się nie czepia. To głupie, nie jest ważne, czy ktoś został w domu, żeby się czegoś nauczyć, w szkole trzeba być, podejście ze strony niektórych nauczycieli jest takie, że ważniejsza jest obecność niż wiedza.

Druga sprawa: rola społeczna szkoły, to, że spotykam w niej ludzi. Pod tym względem szkoła stwarza cudowne możliwości zahaczenia o drugiego człowieka, to jest czas ogromny, kilka o b o w i ą z k o w y c h godzin dziennie w jednym miejscu, wspólny wiek i dola zbliżają i solidaryzują ze sobą młodzież. I przyznaję, poznałem mnóstwo osób. Dzięki. Ale odczuwam tę unifikację. Kit z mundurkami, nawet gdyby były. Ale program taki sam dla każdego, każdy wie to samo, każdy zakuwa to samo. Na historii nie porozmawiasz o historii, możesz tylko wkuwać, recytować i co najwyżej uzupełnić to, czego inny zapomniał w trakcie swej recytacji. Próby dyskusji trafiają w pustkę raczej, albo muszą być w ramach programu.

Bo w tym roku stało się coś niefajnego ze mną albo z Marynką. Otóż, tak naprawdę, nic się nie dzieje. Wyleczyłem się całkiem z Marynki, czuję się, jakbym zmył jej makijaż z twarzy. To co wydawało mi się bardzo ponętne przez półtora roku, teraz, przy poznaniu bliższym, przy znużeniu, okazuje się złudzeniem.

Rozmawiam ze swoimi znajomymi. Mówię na dzieńdobry "Antymarynka" i słyszę w odpowiedzi "Antymarynka". Co się stało, przecież Savowi też było przykro, że ta szkoła tak szybko zleciała, a teraz po pierwszym dniu również nie może wytrzymać.

Więc wychodzę z lekcji na przerwę i nie widzę. Czego nie widzę?

Ja przecież przez całą drugą klasę uwielbiałem życie szkolne oraz jej folklor i obserwowałem ludzi, obserwowałem masę ludzi, w mojej głowie była cała taka półeczka osób, które obserwuję na przerwach, którymi się interesuję, których życie sobie wyobrażam i których wyobrażenia mnie inspirują. Mało tego. Niektóre osoby znajduję w Internecie i szpieguję, wyszukuję ich wiadomości, zdjęcia, opinie o nich. I raczej nie ujawniam się z tym i nigdy nie poznaję tych osób osobiście i nie zamieniam z nimi słowa (choć ich głos na ogół znam, gdyż poluję na niego w trakcie przerw). I to była ta tajemnica, ta możliwość jaką przede mną stawiała ta szkoła, to ten najważniejszy czynnik stanowiący o atrakcyjności, pierwiastek atrakcyjności cudzego niepoznanego życia, który nagle przestałem odczuwać. Nie wiem jeszcze gdzie zniknął (czy we mnie, czy w szkole). Ale przychodzę do szkoły i nic. Żaden folklor. Obowiązek. Przerwy pomiędzy lekcjami (a nie osobne rozdziały życia towarzyskiego!). Nudy. Ja jeszcze się nad tym zastanowię. Chciałem tylko zasygnalizować istnienie takiej emocji we mnie. Może jak ją przetrawię, będzie kolejna notka. Może inna całkiem.

Ale Marynka jest do dupy.

Tylko, że mnie to nawet teraz cieszy, to moje zobojętnienie. Ponieważ nie będzie mi żal opuszczać Marii M. to raz. Dwa, że mając wobec niej obojętny stosunek, mogę sobie na wiele więcej wobec niej pozwolić.

Tuesday, September 11, 2007

Grzesiek Słowiński

Fragmenty, które napisałem o nim półtora roku temu:

Grzesiek jest ciekawy. Oczytany i z historią. To pierwsze jest rzadką cechą u szesnastolatka, jednak to drugie jeszcze bardziej. Grzesiek, gdy miał jakieś 11-12 lat był jednym z dwóch najbardziej znanych polskich fanów Harry’ego Pottera. Przeprowadzono z nim wywiad, czasami rozdawał autografy. Były jakieś afery i miał ogólnie aktywne netowe życie. To mnie zbliża do niego.
Poza tym Grzesiek maniakalnie propaguje esperanto. Za mocno.
Trudno z nim rozmawiać. Jest chyba mało komunikatywny, trudno usłyszeć od niego odpowiedź stricte na temat zadanego pytania. Zawsze ginie w jakimś morzu własnych pomysłów i dygresji, którymi chce się podzielić. Tylko że chyba nie ma z kim i przez to nieco z przesadą próbuje się narzucać. Słucham go, bo wiem że sprawia mu to przyjemność. Poza tym w jego klasie są fajne dziewczyny.


Dzisiaj mniej więcej mógłbym to podtrzymać, choć mam i kilka nowych spostrzeżeń. Tego narzucania też nie dostrzegam ostatnio aż tak wyraźnie. Poza tym Grzesiu ma bardzo ciekawe zainteresowania. I mnóstwo czyta.

Grzesiek przeczytał dwa moje teksty i zasugerował, bym z jednego usunął wstęp. Zgadzam się z tym. Wczoraj jednak użył argumentu, że "nie należy przyznawać się do słabości". Początkowo chyba nawet machinalnie przytaknąłem, jednak wieczorem przypomniałem sobie o tym. Nie, jednak się nie zgadzam.

Wydaje mi się, że właśnie w odkryciu tkwi moja największa moc. Odkrywając się, uprzedzam jakąkolwiek demaskację, a więc nie pozwalam nikomu zainicjować ataku na siebie. Odkrycie się pozwala mi realizować swoje pragnienia.

Dla dobrego odkrycia potrzebuję kilku założeń. Po pierwsze, muszę być przekonany o prawdziwości moich pragnień, uczuć i zachowań. Jeśli jestem pewien, że pochodzą ze mnie i służą mnie, to - po drugie - muszę wyzbyć się wstydu. Wstydu wyzbywam się w następujący sposób: uznaję, że wszystko co pochodzi ze mnie jest ode mnie niezależne, że jeśli jestem głodny, to tego nie zmienię, że jeśli ktoś mi się podoba, to nic z tym nie zrobię. Jestem więc postawiony przed kwestią, na którą nie mam wpływu, gdyż wynika ona z mojej n a t u r y. I właśnie naturalność jest sednem. Jeśli na coś nie mam wpływu, to jestem na to skazany, jeśli jestem skazany, to nie jestem za to odpowiedzialny, a jeśli coś nie jest moją winą lub moją zasługą, to nie wstydzę się tego, bo przecież nie ja to sprawiłem.

Zobrazuję to: mamy umysł, który potrafi myśleć, podejmować decyzje. Jednak umysł jest osadzony w pewnych ramach, sam umysł jest fizyczny, jego ramy zostają odgórnie przydzielone od mamy, taty i genów. Jasne, można postąpić wbrew tym ramom, przekroczyć je. Ale po co? Czuję się spełniony, realizując potrzeby mojego ciała, nie chodzi tylko o głód, pożądanie, etc., do tych potrzeb dochodzi także kultura, czy potrzeba kontaktu z innymi. Dlatego umysł wydaje mi się narzędziem mającym na celu rozwiązywanie zapotrzebowań ciała (psychika jest komentarzem fizyczności, powiedziałem kiedyś).

Jest taka piramidka (Masłowa?) potrzeb, gdzie u podstaw są najbardziej pierwotne potrzeby, głód i fizjologia. Zaspokojenie ich pozwala przejść na inny poziom (estetyka, etyka). Do czego dążę? Do tej mojej słabości i odkrywania się. Nie wstydzę się swojej słabości, gdyż uznaję ją za n a t u r a l n ą. Jeśli we wstępie przyznaję się, że nie wszystko mi wyszło, to nie robię tego z powodu poczucia obowiązku wobec prawdy. E tam, uczciwość. Chodzi mi jednak tylko o samego siebie. Oszukiwanie innych, zgrywanie kogoś innego, tylko po to, by inny nie dostrzegł naszych błędów - to uwłaczające. Błędy te nie znikną, to raz, a dwa, że tym samym samego siebie określa się jako uzależnionego od cudzej opinii. A tego nie chcę. Przyznanie się do błędu to więc zagrywka dla samego siebie. Samemu sobie udowadniam, że inny nie ma nade mną kontroli.

Thursday, September 6, 2007

Tajchman wraca do łask

Poprosił ładnie.

Przyznał się, że po tym jak usunąłem u siebie linka do niego ruch spadł mu mniej więcej o 30% (co mnie bardzo usatysfakcjonowało).

Powiedział mi co zrobić, żeby mieć statystyki bloga i sprawdzać ile osób dziennie wchodzi na niego (także teraz monitoruję już ruch tutaj).

Poczułem się usatysfakcjonowany. I wybaczyłem popełnione grzechy.

Przy okazji dorzuciłem jeszcze trzy linki:

Bartosz Dąbkowski to wciąż młody student i utalentowany szachista, o głupim poczuciu humoru. Jego strona długo już nieaktualizowana, ale może go zmobilizuję tym podhaczeniem pod siebie.

Dominik Kopeć to mój znajomy, który mnie ostatnio podlinkował, a to zobowiązuje. Kiedyś wspólnie kręciliśmy dużo głupich filmów, potem na rok o nim zapomniałem, a teraz sobie przypomniałem.

Michał Krotoszyński to bardzo dawne dzieje, ale co tam, pochwalę się przynajmniej, że mam dużo znajomych i zareklamuje go i dorzucę jeszcze jednego linka, żeby Tajchman nie rzucał się zbyt w oczy.

Taka notka organizacyjna. Niedługo szkoła. Będzie śmiesznie.

Thursday, August 30, 2007

Czytam swojego bloga

Czytam swojego bloga i nie mogę oprzeć się wrażeniu kategoryczności i powagi, które to wrażenie niniejszym pragnę przełamać.

Panie, panowie. Coś wam powiem. Jeśli czytacie mnie z uwagą i powagą to daliście się nabrać, albo raczej ja was nabrałem. Jeśli ktoś dostrzega we mnie powagę to również pudło (tu cię mam, kogucie!). Otóż, powaga w przypadku tego bloga jest jedynie formą, manierą, która samoistnie wytworzyła się w trakcie pisania tych dwudziestu paru do tej pory notek. Ja sam natomiast traktuję sobie to dość lekce. Jedną notkę piszę od 20 do 40 minut. Raczej ich nie planuję z wyprzedzeniem. Tchnięty impulsem siadam i piszę. Tak więc myśli zawarte tutaj niekiedy są we mnie obecne jedynie przez chwilę.

Resztę dostępnego mi czasu wykorzystuję natomiast zupełnie inaczej. I widzę, że brakuje na tym blogu świadectw innych moich wcieleń.

Nie żebym przejmował się tym zafałszowaniem, albo żeby mi przeszkadzało. Ale rozśmieszyła mnie forma mego bloga, dychotomia pomiędzy moim wizerunkiem przez niego kreowanym, a mną w żywiole dnia.

No i chyba tylko o to mi chodziło: żeby zaakcentować istnienie różnicy i może zasugerować by nie brać mnie zbyt poważnie. No. Żadnej wielkiej myśli w tej notce nie chce mi się zawierać. Chciałem się tylko wytłumaczyć ze swojego śmiechu (choć nikt z was nie był jego świadkiem). W każdym razie powiem jeszcze, że dojrzewa we mnie kilka zabawnych prowokacji. Strzeżcie się mnie i ucałuj ode mnie burego, Malwinko!

Poza tym:

Chce ktoś kupić nokię e65? Nowiutka. Prosto z salonu Orange, nieużywana, dwuletnia gwarancja. Czerwona, bardzo gustowna!!!11oneone! Cena do negocjacji.

Mam jeszcze na sprzedaż: używaną gitarę elektryczną epiphone les paul studio (dwuletnia), piecyk vox’a, ukulele i ewentualnie kamerę cyfrową samsunga.

Przydałoby mi się trochę kasy. Tak z 7-8 tysięcy złotych. I się nie zgrywam!

O, właśnie. Albo może ma ktoś ochotę na seks? Warunki do negocjacji.

Mam bambosze-krówki.

Tej, Sav, a tę umowę to musimy koniecznie podpisać w piątek o 14:00? Nie dałoby się trochę później? Bo mi bardzo zależy żeby być jutro na obiedzie w domu (łosoś będzie!).

Gdzie można kupić tanie gwoździe?

Zjadłbym coś.

Zna ktoś może konkurs, na który można wysyłać dvd z zarejestrowanymi sztukami teatralnymi i wygrać trochę kasy?

Poszedłbym na koncert Gabrieli Kulki.

Zdrówko!

Panie Tajchman!

Świnia!
Dopiero zauważyłem, że usunął Pan u siebie linka do mojego bloga.
Co za perfidia!
A masz Pan za swoje! Ha, ha - trać czytelników!

Wednesday, August 29, 2007

Nocą (i o Jerzym Kosińskim)

Bardzo dziś przyjemna noc, aż mi się nie chce spać (może dlatego że wypiłem dwie godziny temu mrożoną kawę). Reaktywacja bloga to jednak przyjemna sprawa, czuję się jakbym spowrotem wychylał głowę ze swojej ciemni, w której ostatnio się zaszyłem i pomimo tego, iż nadal nie chce mi się wychodzić z domu, czuję, że przebywam teraz także i poza nim. I choć nigdzie nie wędruję (bo leżę w łóżku) to dokądś docieram (och, jakże to liryczne).

Słucham Port-Royal i polecam go wszystkim. Byłem zresztą z półtora tygodnia temu na ich koncercie: bomba. Trzech panów przy laptopach, dobre nagłośnienie, a w tle trzy ekrany, a na nich wizualizacje. Tak sobie potem pomyślałem, że cała poezja opiewająca piękno natury dopiero teraz ma prawdziwą szansę zaistnieć. Liryczne opisy otoczenia nie wywołują we mnie euforii. A filmy okraszone muzyką owszem. To dobry wiek dla poetów rozkochanych w pięknych pejzażach, tylko powinni się z kartek i ołówków przerzucić na instrumenty, laptopy i kamery.

A tak w ogóle to moje pisanie w tym momencie jest tylko pretekstem, by coś robić w trakcie słuchania muzyki. Muzyki świetnie się słucha, gorzej się o niej pisze i rozmawia. Przekonał mnie o tym pan Kosiński, poświęcając „Grę” muzyce. Zresztą, nie tylko tą książką mnie ostatnio rozczarował – „Pasja” to również żadna rewelacja.

Pan Jerzy start miał raczej dobry. Ponad rok temu przeczytałem jego „Malowanego Ptaka”, z rekomendacji profesora Ratajczaka i chyba mi się podobało, choć nie przywiązałem wielkiej wagi do tej książki. Potem z rozpędu przeczytałem jeszcze „Wystarczy być” i było łatwo i przyjemnie. A potem profesor Zborowski podrzucił mi „Stopnie” i to było już rewelacyjne, pan Kosiński urósł w moich oczach bardzo, a jego książka wydała mi się manifestem jego nieco zboczonej, ale jednak naturalnej i prawdziwej wyobraźni. To mu się bardzo chwaliło, bezkompromisowość tej książki i jej szczerość. Potem jeszcze przeczytałem zbiór jego esejów „Przechodząc obok” i było nieźle, kilka niezłych myśli, w tym moja ulubiona o tym, że dobra książka to taka, której nie można przełożyć na język filmu i odwrotnie – z dobrego filmu nie da się zrobić książki.

A ostatnio dwie jego książki – „Gra” i „Pasja” i spadł na łeb na szyję. Pierwsza to taki trochę sensacyjny kryminał rozgrywający się w rockowym półświatku, jakaś zagadkowa gwiazda, ktoś na jego tropie i tak dalej. Bohaterowie-muzycy, rozmawiają o muzyce, myślą o muzyce, tworzą muzykę. Zdarzają się opisy typu: kompozycyjna budowa utworu. To jest nie do czytania. O i ile muzyka potrafi idealnie wywoływać emocje, o tyle na papierze nie zostaje już z nich nic. Muzyka jest ważna dopóki trwa. Sens muzyki widzę tylko, gdy się jej słucha, pisanie o niej to nieporozumienie.

Druga książka z kolei („Pasja”) to tym razem wielki hołd dla polo i koni ogólnie. I główny bohater znów pochodzi w domyśle z Polski. I gra w polo. I kocha konie. Ja wiem, że pan Kosiński opisuje tylko to co zna. Ale staje się przewidywalny przez to. Po stu stronach nie mogłem już czytać o koniach i nie mogłem patrzeć na opisy ich mięśni i galopów. A bohater jest nudny, wszystko wie najlepiej (i jest trochę skostniały w swoich poglądach) i wszystko mu się udaje, generalnie telewizja ogłupia wszystkich dookoła i ma same negatywne skutki, a do tego znów: pewnie miło jest pograć sobie w polo i pojeździć konno – ale niekoniecznie czytelnik dowie się o tym z książki. Ja jestem po niej zniechęcony do jeździectwa. Zdecydowanie panu Kosińskiemu nie udaje się oddać poprzez literaturę wzniosłości uczuć, które towarzyszą mu podczas oddawania się swym hobby (czy to muzyce, czy polo).

I w ten sposób J.K. po dobrym starcie potknął się. Jeszcze chyba 4 jego książek nie czytałem. Tyle tylko, że obecnie jestem zniechęcony. A najświeższe wrażenie jest dla mnie zawsze najsilniejsze. Chciałbym zaakcentować to zdanie, wiec tu skończę tę notkę (zieeew).

Tuesday, August 28, 2007

Polskie kino offowe

Drodzy moi czytelnicy – Łódź!

Odwiedziłem w te wakacje to drugie co do wielkości miasto Polski, gdyż bardzo byłem ciekaw naszej fabryki filmowej, słynnej Hollyłodzi – i oto kilka spostrzeżeń.

Jakże-tam-jest-brzydko. Od tej ich głównej ulicy Piotrowskiej 15 minut piechotą można natknąć się na komin średnicy 40 metrów jak z jakiejś elektrowni atomowej z simcity. Paskudztwo.

Jak cicho. Idziemy w czwórkę, środek miasta, godzina 18-19, wakacje i - cisza, w tle słychać jak sowy sobie pohukują. (Drugie największe miasto tego kraju.)

Słynne łódzkie życie nocne to bujda, może jest tam największe w Polsce zagęszczenie ogródków piwnych, ale jeden niczym nie różni się od drugiego, a po drugiej w nocy na ulicy Piotrowskiej nie ma już n i k o g o, a wszystko jest pozamykane i na tej ich głównej ulicy (chyba pełni tam rolę starego rynku) Maurycy swobodnie robi kupę i nikt tego nie zauważa. No ja pierdolę.

Mnóstwo rozpoczętych remontów ale nikt nie pracuje, poza tym obok ładnych kamieniczek (raczej rzadki widok) jakieś ohydne poPRLowskie, kwadratowe bryły betonu.

Wszystkie ulice długie i skrzyżowane pod kątem prostym.

A teraz kilka słów na temat polskiego kina. Oczywiście, będzie to bardzo wybiórczy obraz, nie czuję się ekspertem, bo współczesne polskie filmy oglądam sporadycznie, a te offowe jeszcze rzadziej. No ale jakieś zdanie już sobie wyrobiłem.

Po pierwsze: chyba jeszcze nie trafiłem na film, który by mnie zadowolił (nic dziwnego, jeśli Łódź tak wygląda). Afirmacji, nie negacji życia chcę! Człowiek ważniejszy i mocniejszy dla mnie od jego otoczenia.

Dzisiaj prawie cały dzień oglądam TVP Kultura.

I właśnie obejrzałem paradokument jakiegoś Michała Bilińskiego z Zabrza o nazi-punkach. No i znowu – jejku! Jasne, film dokumentalny kieruje się swoimi prawami, tematyka społeczna, blablabla, ale mi właśnie o tę tematykę chodzi, o jej dobór, czemu właśnie taki a nie inny? Oddani społecznie młodzi filmowcy wyrastający z bloków i szarych miejscowości bez przyszłości, brak perspektyw i generalnie szaaaroo. I to się ogląda i neguje się, oczywiście, tę rzeczywistość. W jakim to my strasznym żyjemy miejscu, jak tu jest ciężko i trudno.

Ja wiem, ja miałem bardzo dobre warunki, żyję sobie pod kloszem i łatwo mi bardzo. No i co z tego? Panowie, powtarzacie się wszyscy, wciąż pokazując polskie blokowiska i ławki, wciąż dokumentując blokersów i alkoholików i ludzi zniszczonych przez życie. Ja wiem, że to prawdziwe i nie neguję walorów dokumentalnych waszych filmów. Ja tylko chcę powiedzieć, że one są niestrawne. Nieprzyjemne. Niefajne.

Brakuje mi w waszych filmach indywidualności. Ja nie chcę artystów w służbie idei zbiorowej, oddanych grupie społecznej, gdyż dla mnie artyście zniewoleni, artyści wykorzystani, to już nie artyści, lecz rzemieślnicy. Ja chcę was ujrzeć, ale każdego z osobna, nie z problemami grupy. Tematyka społeczna i polityczna dezaktualizuje się i jest bezosobowa, w TVP Kulturze dzisiaj leciał też jakiś dokumencik o fotografie Martina Lutera Kinga i ogólnie walk o równouprawnienie murzynów. Dla mnie to już raczej tylko ciekawostka historyczna, inspiracyjnie bezpłodna, a nie bodziec do działania, kij wetknięty w mrowisko, jego zdjęcia o mnie nie zahaczają. Można z nich odtworzyć minioną i cudzą perspektywę (o tyle można się wzbogacić), jednak to mnie nie dotknie, nie wypali śladu we mnie, to było ważne wtedy, teraz mamy inne problemy.

A ja bym chciał filmu, który mi perspektywę otworzy, nie mówię o „ku pokrzepieniu serc”, lecz o dowodzie, że człowiek potrafi być wbrew miejscu, w którym żyje. Panowie filmowcy, odtwarzając cudzą agresję, wskazując, że problem istnieje, oczywiście, pełnicie rodzaj służby społecznej, sygnalizujecie i uświadamiacie, może to coś pomoże. Ale jednocześnie ukazujecie swoją bezradność jako jednostek. Jedyne na co was stać, to powiedzieć: „Widzę ten problem, to jest złe, wcale nie jest tu fajnie”. A ja z tego wyczytuję: „Widzę, ale: nie wiem co z tym zrobić, nie radzę sobie z tym”. Nie winię was za to, może faktycznie to was przerasta. Ale kurwa. Panowie Polacy, znowu bawimy się w kozła ofiarnego i będziemy delektować się własnym nieszczęściem?

Żeby to był bodziec do działania, to jeszcze rozumiem, dosięgnąć nieszczęścia, aby potem się odbić. No ale nie że to jest cel i koniec drogi. No ok, jest źle, widzicie to – no i co? Dalej nie ma co robić, trzeba tylko czekać a w międzyczasie iść po pół litra? Fajny pretekst; dla mnie to trochę nudne, mało kreatywne i nieatrakcyjne, może by tak przestać się użalać i wyjść raz na jakiś czas na powietrze, no ok, że jest źle, ale proponuje postawić się ponad tym, powiedzieć sobie, że co z tego, powiedzieć, że ja jestem ważniejszy i nie dam sytuacji nad sobą panować. Sami byście pokształtowali czasami sytuację albo swój stosunek do niej, a nie tylko się lenicie. No ale co kto lubi. Ja siebie bardzo lubię. A was nie lubię.

Wakacje 2007

No to wakacji prawie koniec. Przez ostatnie tygodnie lenię się wręcz obrzydliwie. Długo śpię. Mało co robię. Nie ćwiczę, czasem coś przeczytam, ale generalnie odpoczywam także od myślenia. Czekam aż zgłodnieję.

I powoli zaczynam być już głodny, widać to chyba po tym, że nagle zachciało mi się coś napisać na tym blogu tutaj. Nie jest to może notka wybitna, ale mam nadzieję że jeszcze się z czasem rozpiszę.

Mała wyliczanka:

Napisałem dwa teksty przez te wakacje (razem prawie 10 tysięcy słów).

Nakręciłem jakieś 50% mojego filmu (a części które zmontowałem mnie zadowalają). Od połowy września wracam do pracy, tj. zdjęć (bo montuję cały czas).

Założyłem specjalny zeszyt, w którym zapisuję pomysły do nowego filmu, który chcę zrealizować w następne wakacje.

Zapisałem kilka kartek tego zeszytu.

Wpadłem na pomysł nowego filmu.

Wystąpiłem w bardzo udanej sztuce Quiego (o! pierwszy raz pojawia się on na moim blogu!) na Konwencie w Byczynie.

Zmontowałem tę sztukę.

Wpadłem na pomysł humorystycznego projektu w porozumieniu z Quim (i drugi raz!).

Zaplanowałem sobie studia i późniejszą karierę (a także ułożyłem plan na najbliższy rok, który pozwoli mi to osiągnąć).

Cały czas mam nadzieję, że skończę jeszcze budowę blueboxa (kupiłem już materiał).

To mniej więcej by było na tyle, jeśli chodzi o sprawy twórczo-artystyczne. Poza tym żyłem jeszcze na innych płaszczyznach, w tym pracowałem i się opierdalałem, a czas generalnie mijał.

Mam nowe okulary.

Dużo muzyki słuchałem.

Sunday, July 8, 2007

Napiecek-film

W te wakacje film zostanie nakręcony. Tak sobie postanowiłem. Główni aktorzy wypowiedzieli się w kwestii terminów. 30.07-05.08 i 20.08-26.08. Wtedy będę kręcić. Potrzebuję statystów (małe ogłoszenie), ludzi którzy przyszliby wtedy do pubu, posiedzieli, pogadali ze sobą, wypili piwo, albo zapalili papierosa i nie przeszkadzali przy tym w kręceniu. To łatwa rola, lecz bardzo ważna, bo klimatotwórcza. Zgłaszać można się osobiście do mnie albo zapraszam na forum www.napiecekfilm.fora.pl , gdzie znajduje się także scenariusz i opis wszystkich spraw technicznych. Sprawdźcie. Piszcie i pomóżcie. Zdrówko.

Saturday, July 7, 2007

Cacao i scenariusz

Ciepły jestem. Ciepło mi.

Dzisiaj i wczoraj wieczorem na chwilę w Poznaniu i spotykam Olę wczoraj, a dziś Marka i Mateusza, a przypadkiem Buca.

Siedzimy w CacaoRepublica, przychodzę około 11, a Mateusz już czeka i pije czekoladę, ja zamawiam kawę z syropem miętowym (zapomniałem wziąć ze sobą do Poznania szczoteczki do zębów i uznałem że mnie to odświeży). Czekamy na Marka i rozmawiamy, z początku o niczym, o życiu i wymieniamy się historiami, jest dobra atmosfera i Mateusz opowiada mi historię, która napawa mnie wiarą w człowieka, człowiek zakochany który przeskakuje rzeczywistość i ściemnia rodziców, że jedzie na maraton filmowy do Kościana, a naprawdę wybiera się w podróż nad morze, odwiedzić ukochaną (potencjalną), bez uprzedzenia jej, umawia się z nią, by o 16 czekała na GG (po to by nie uciekła z hotelu), a ten w tym czasie przejeżdża 250 kilometrów, odnajduje hotel (nie wie jaki!) i wchodzi do jej pokoju, wręcza kwiaty, jest cały mokry, bo pada deszcz a nie ma parasola, włosy sklejone z czołem, żywioł i uśmiech, zostaje trzy godziny i wraca do Poznania, zmęczony. Tak trzymać!

Uśmiecham się i unoszę słysząc o tym, lubię go bardziej, ciepło mi ciepło. Mówię o symbolach, jakie sam tworzy dzięki temu, o symbolice pokoju nr 16 w hotelu i przypadku (ten sam numer na koszulce z dzieciństwa), który niby nic nie znaczy, lecz jak cieszy. Mówię, że w ten sposób sam nadaje głębi otoczeniu i że to wartościowe i w takim żywiole ujętego człowieka chcę widzieć. Lubię go w tym momencie i to bardzo i mam ochotę kupić mu gorącą czekoladę (i kupuję).

Przychodzi Marek i zabieramy się do pracy, ale jaka to praca przyjemna i jak budująca. Słucham pierwszego czytania mojego scenariusza i znów mnie to wznosi, troszeczkę trzęsą mi się przy tym ręce, jestem nieco rozemocjonowany, bo przybiera formę coś mojego i to przybiera formę, która odpowiada mi, napędza mnie. Mówię, że ten tekst momentami pisał mi się samemu, że są w nim ścieżki, które nagle się urywają i widz może samemu potem się domyślić, jak mogłyby potoczyć się dalej i że sam wszystkiego nie rozumiem dlaczego jest właśnie takie i nie wszystko potrafię wyjaśnić. Mówię też, że czuję się jakbym uruchomił pewien mechanizm, który zaczął potem napędzać się samemu, a ja go jedynie realizowałem przez siebie. Poza tym mówię, że mam kilka wytycznych, jak ja to widzę, jak mają to zagrać, ich postaci, jednak najbardziej chciałbym, by ten mechanizm działał dalej i realizował się teraz także przez nich, tak by pojawiło się jeszcze więcej tajemnic i niejasności i by ich własny pierwiastek i żywioł, który przemówiłby przez nich potrafił zaskoczyć później także i mnie.

Pada wiele dobrych pomysłów, czytają potem tekst jeszcze drugi raz i trzeci, a mnie się to podoba, to dobrzy aktorzy, tacy, jakich chciałem mieć. Cieszę się z tego i czuję, jakbym obcował ze sztuką, to bardzo uwzniaślające. Nie czuję bym marnował czas, wręcz przeciwnie, to bardzo sensowny i konstruktywny dzień, dziękuję za niego, bo bardzo mnie naładował. Marek mówi też, że mógłby załatwić zespół na żywo, który grałby w trakcie filmu, to też jest dla mnie podbudowujące, ten scenariusz zaczyna zataczać pewne kręgi, chodzić własnymi drogami, niezależnie ode mnie.

Mateusz musi iść, a ja mu dziękuję za przybycie i rozmowę wcześniej, była bardzo ciepła, bardzo mi się podobała. Siedzimy jeszcze z Markiem, nie wiem ile, ponad godzinę? dwie? Rozmawiamy, o życiu, a ja mu mówię o mojej perspektywie trzecioosobowej i dystansie do siebie i swoich poglądów, o tym, że nie przekreślam niczyjej perspektywy i że optykę każdego mogę uznać za prawdziwą i n a t u r a l n ą. Marek mówi o sangwinizmie i o sobie, czuję nastrój tej chwili spotęgowany lokalem w ciepłych barwach i kawą z amaretto z bitą śmietaną i mówię, że chyba mówimy o tym samym, tylko nazywany to innymi słowami i że nasza rozmowa to przyjemnie wzajemne utwierdzanie się w sobie.

Mówię też o czynach człowieka, o tym że zło to nagięcie kogoś, zrobienie wbrew niemu i tylko taka definicja mi odpowiada. A o czynach mówię, że żaden czyn człowieka, który wykonuje na sobie lub na który się godzi (bo wykluczam z tego gwałt na innym i wymuszenie na kimś) nie jest obiektywnie dobry lub zły (w sensie, że nie można mówić, by jakiś czyn był zły lub dobry sam w sobie) i jedynie subiektywny odbiór człowieka nadaje mu wartości pozytywnej bądź negatywnej. Jeśli ktoś po zrobieniu czegoś nie może pogodzić się ze sobą, czuję się nagięty i wbrew sobie - zło, i odwrotnie, jeśli czuje się wyrażony. Potem płacimy, wychodzimy i kupujemy pocztówkę charytatywną za 2 zł.

Mam nastrój cudowny, czuję, że robię coś konstruktywnego i wartościowego, coś własnego (a ten nastrój potęgują dni bezmyślnej pracy w stolarni), czuję że promienieje ze mnie chęć bycia dobrym i kupuję mamie książkę, potem piszę do Kuby bardzo miłą wiadomość i czuję się z tym świetnie, uśmiecham się, jadę tramwajem i wracam do siebie. I od razu mam ochotę wrócić do CacaoRepublica.

Uwielbiam panią, panno prrd.

Jak wyżej.

Tuesday, July 3, 2007

Open'er 2007

Bu. Nie lubię tak wracać do domu, jak gdybym wracał z przepustki do ośrodka ograniczonych swobód i ograniczonych (bo określonych) możliwości wyrażenia się (w stopniu zadowalającym).

Przed samym Open’erem przyswoiłem koncert Beiruta, którego żywioł mnie uwiódł swą 20-letnością, którego ruchy i rozśpiewana mimika były tak własne, tak jego, że poczułem się ciepło obcując z tak prawdziwym żywiołem. Nie wiem czy później w Gdyni jakiś koncert napełnił mnie podobną energią. Wątpię.

To w ogóle jest dla mnie nierealne nieco, te granice czasu i przestrzeni, to że jeszcze dziś rano (notkę napisałem wczoraj, dopiero dziś ją wklejam) przyglądam się orange skies nad wioską festiwalową, a teraz, wieczorem, siedzę przed starym komputerem, zamknięty w pokoju. Zbyt mała różnica czasu, zbyt duża przestrzeni, to się ze sobą kłóci, gryzie wzajemnie i nie chce ułożyć w jedne puzzle.

Sam Open’er w tym roku muzycznie przedstawił się gorzej niż zeszłoroczny (choć tamten był moim pierwszym Heinekenem, co też może mieć wpływ na odbiór). Żadnej magicznej gwiazdy, od której poczułbym motylki (w brzuchu), jak Sigur Rós wówczas. Była Bjork, piękna lecz bez ekstazy (choć było najbliżej). Sonic Youth – dla mnie poprawnie. Bloc Party – przyjemnie. Pink Freud – hipnotyzująco, ale jednak opornie. Groove Armada – mokro. Muse – wizualnie, lecz zimno. Freeform Five – natchnienie na clubbing, bardzo przyjemne ale krótkie. Prześliznąłem się po tegorocznych koncertach, prawie żaden mnie właściwie nie zahaczył mocniej jakoś.

Jednak ludzie, w tym roku ludzi było więcej, znajomych moich o których zahaczyć mogłem, to już nie był tak anonimowy i nieprzystępny mi tłum, jak rok temu, lecz tłum, który w każdej chwili odsłonić może mi kogoś.

Ten tłum jednak, czułem jego anonimowość, anonimowy czułem się w nim ja, nie wyróżniałem się: niski, ubrany jak wszyscy. Nie podobało mi się to, nie miałem ochoty na anonimowość, więc zadziałałem, balon zielony (balon! balonik! cholera, że też balonik, ha, ha!), dzień pierwszy, balon - jeden z dwóch największych latających nad tłumem, przypadkowo odleciał, a ja za nim hop hop siup i już w moich rączkach. Mój mój, upolowany, nie oddam, sam jesteś tylko balonem, a ja sam jestem tylko trzydniowym festiwalowiczem, lecz razem się w y r ó ż n i m y, to będzie obopólny interes, więc weź balon nie sraj, tylko dawaj trochę gumy, ja biorę sznurek i przywiązuję cię do paska.

Potem chodziłem po festiwalu, z balonem zielonym wielkości 2/3 mnie i bawiłem się nim, określał on moją przestrzeń, nie odlatywał dalej niż na metr ode mnie, a ja nim sterowałem i tańczyliśmy razem, jak inni nie tańczyli i określaliśmy się sobą względem innych, razem staliśmy się nagle targetem nowym, bo egzotycznym. To zjawisko, więc padały pytania: skąd balon? Sprzedasz mi? Załatw mi też? Ha, ha, ha, nawet pan kamerzysta się zaciekawił i zarejestrował nas (materiał na dvd festiwalowe).

Balon mnie wyróżnił, wyniósł z anonimowości do roli kolesia z balonem, to było pierwsze spięcie skierowane w tłum, przez tłum się zrealizowałem, tłum bez balonów. Ciążyć mi to jednak zaczęło. Balon mnie określał, jednak tylko chwilowo, zostawić go na chwilę, to już do niego nie wrócić, wszyscy wokół ten balon zdobyć próbowali, coponiektórzy kopali go (taką zresztą śmiercią w końcu mój kompan poległ), a ja poczułem się nagle uzależniony od mojej chęci nie bycia anonimowym i zbrzydła mi ta sytuacja i zostawiłem balon Maurycemu, a sam poszedłem tańczyć i tańczyłem, w tłumie, na Freeform Five i się nastroiłem na clubbing i tańczyć więcej chciałem ale się skończyło. Do balona nie wróciłem, a dzień zakończyłem (sen).

Dzień drugi na plaży i w mieście, w deszczu i błocie. Po 21 wyczerpał mi się telefon, a sam akurat byłem. I już pozostałem, do końca, czyli jakoś 2:30 w nocy. Przedtem trochę żartów, zupełnie nieistotne, a potem wyzwanie. Siedzę sam w scenie-namiocie, rezygnuję z Beastie Boys, nie chce mi się ich słuchać i suszę nogi na macie. Uciekam w myśli, wyobrażam sobie dotyk i bardzo mi ciepło z tą myślą, jestem z nią całkiem sam, nikogo teraz nie spotkam (wiem) i nikomu nie mogę jej przekazać (tej myśli), dlatego też jest taka intymna, to przyjemne, długo to praktykowałem (godzinę i cały koncert Kombajnu - fajny) i wreszcie gdy koniec czasu do zabicia minął i mogłem pójść na Muse, to nie chciałem, przestrzeń moja, tak ciepła i oblepiająca mnie, wciągała i hipnotyzowała, nie chciałem jej opuszczać, bezpieczna i przyjemna, miękka, a miała smak opuszków palców. Obejrzałem Muse i poszedłem spać (przedtem zimny prysznic).

Dzień trzeci to dzień ostatni. Właściwie biorąc pod uwagę że nie spałem w nocy, to jest dla mnie wciąż dziś. Wstawanie i jazda do miasta, obiad i kawa, bilety i powrót. Prysznic i – spotkania. I Maurycy, ostatni dzień wakacji i festiwalu, można zrobić wszystko i nawet trzeba, więc wymieniamy się z ludźmi, cześć, niepowtarzalna okazja, dajesz bona dostajesz bona, wymieńmy się, nic nie tracisz nic nie zyskujesz, to co? Wymieniają się niektórzy, a niektórzy jacyś sztywni tacy, dużo poznajemy ludzi, to świetny patent, na przyszłość, ja wypiłem dwa i pół piwa, na godzinkę taki fajny lajcik mnie opanował, potem sprzedaję jednemu kolesiowi darmową matę za równowartość bona, wciskając mu historię: te maty tam kupujesz, stoisz w kolejce i za dwa bony kupujesz jedną, ja wczoraj chyba z 8 heinekenów wypiłem i potem nie wiem po co kupiłem sobie z 15 takich mat, no dobra z 6-7, w ogóle debil jestem, po co mi to, i teraz mi się kasa kończy więc sprzedaje to, nawet taniej, za bona, chcesz? Ok. Ale miałem pompę.
A potem jeszcze spotykamy kolesia z koszulką Toi Toi i bierzemy z niego przykład, Maurycy obkleja swoją koszulkę znaczkami Toi Toi, a ja – torbę. Chodzimy po wiosce i krzyczymy Toi Toi! i jest śmiesznie i lekko, jak pięknie, jak relaksująco, jak odpoczywam, wakacje, ostatni dzień! Potem inni panowie kamerzyści robią z nami wywiad, a potem z nimi rozmawiam z 20 minut i kolejni znajomi, nnnoo bosko, buźka!

Poznałem Klamkę, jakoś po 20. Tak mniej więcej do 6 rano razem spędzaliśmy czas (z przerwą 30 minutową), bardzo inspirujące i odświeżające. Początek taki jakiś, wiadomo, pierwsze spotkanie, tematy jakieś takie, kolejka po kawę, potem ja idę siku, potem słuchamy Bloc Party, takie przyjemne, ja dużo nie mówię, ona jeszcze mniej (że nieśmiała – mówi), ale to nie przeszkadza, bardzo swobodna cisza, ja później też stwierdziłem, że to naprawdę było jedno z moich najbardziej swobodnych milczeń.

30 minut przerwy, idzie po coś cieplejszego do ubrania, ja spotykam po raz ostatni moją ekipę, śmiejemy się śmiejemy, potem wracam do Klamki i – Bjork. Koncert mnie nastroił zimno było, a ja tylko momentami się wzdrygałem z zimna, raz na utwór sobie może o tym przypominałem. I te utwory, jak one szybko zlatywały, hop hop hop, już ich nie ma. Rozmowa jest nimi przerywana. Dwa zdania, utwór, słowo, dwa utwory, zdanie, utwór, zdanie (coś o chwilowości mówię). Na niebie zielone światła-lasery, mówię raz, że były gwałtowne, jakby chciały zgwałcić kosmos i rozpropagować jej muzykę (przedłużenie Bjork), że dzikie takie. Klamka że orgazm muzyczny.

Koniec, ludzie się rozchodzą, a ja że widać teraz ten kontrast, te 30 sekund czasu różnicy: To skupienie i te żarty, ta przestrzeń szczelnie wypełniona ludźmi i n i e d o p r z e b y c i a (mur między mną a sceną), a ten luz i swoboda w dotarciu gdziekolwiek. Czuję pustkę po tym koncercie. Stoimy/siedzimy z Klamką i za bardzo nie wiemy co ze sobą zrobić. To jest dobre, bo wywołane czymś wartościowym.

Te godziny spędzone, w ogóle były niepoliczalne, jedna w drugą się przemieniała, w ciągu tych 10 godzin czas raczej n i e m i j a ł, lecz jedynie wydarzenia się z d a r z a ł y. W ogóle nie czułem ciężaru cisz pomiędzy momentami, gdy coś się działo, to stagnacja ale jak naturalna.
Cośmy robili. Idziemy główną drogą i szukamy kogoś, kogo można by śledzić. Pierwsze podejście, koleś idzie pod scenę. Ble, jak sztampowo. Mieliśmy wygórowane kryteria. A tu wszyscy idą w grupach, albo pod scenę, albo coś wypić (jak trudno być oryginalnym). W końcu jeden koleżka poszedł kupić sobie bony. Klamkę zaciekawiło na co może je wydać, ja podchwyciłem temat. Dywaguję. W tym czasie koleżka nam znika. Skubany! Lecz niedoczekanie. Szukamy go w tych gigantycznych kolejkach i tłumach, a ja mówię, że to właśnie samonadawanie sobie celu wśród bezsensu, i że naprawdę będę mieć radochę jeśli znajdziemy koleżkę. Znaleźliśmy. Stał w kolejce po pajdę chleba. Ha, konkret rozczarowuje, spektrum możliwości jest bardziej ponętne.

Mówię, że czuję się jak konkwistador. Że ludzie kiedyś odkrywali nowe lądy, ale tych obecnie niestety zabrakło, ale chęć odkrywania chyba pozostała w człowieku. Więc że właśnie żywioł to nowe formy spędzania czasu i rozrywki, tak jak to śledzenie teraz. Urastam dzięki myśli, że zapewne nikt lub prawie nikt tu nikogo nie śledzi, że mało kto na to wpadł, że jesteśmy tacy inni i że to chyba trochę sztuczne i pozowane, ale przyjemne. Patrzymy na koleżkę, jak zamawia, a mnie bawi myśl, że on nie ma pojęcia, że może być obiektem (przypadkowym!) tylu uwag, które rzucamy między sobą. W tym czasie leci koncert LCD Soundsystem, na który to zespół napalałem się prawie najbardziej na całym Open’erze. Też podoba mi się myśl, że dla takiej zabawy mogę zrezygnować z tego koncertu, optować na rzecz odkrycia, to poświęcenie nadaje temu spięciu (które wywołaliśmy tylko między sobą, ja z Klamką) większej mocy. Wreszcie gdy widzę jak odgryza kawałek pajdy z mięsem i cebulą to mam dość (i oblizuje palce! – Klamka) i mogę z czystym sumieniem opuścić go, obrzydziwszy go sobie przedtem wystarczająco.

Reszta koncertu LCD taka sobie, bawimy się w zamianę perspektywy poprzez patrzenie w kierunku sceny do góry nogami, wygląda jak pokój z bardzo niskim sufitem i bez podłogi. Potem idziemy na Smolika pod scenę-namiot. Tam śpimy, zimno, nasze plecy się stykają, co wydaje mi się intymne (oddechy), lecz niezobowiązujące, czerpię uciechę z tego kontaktu.

Potem koniec koncertu, już jasno, chodzimy po placu boju. Pozwoli pani, panno Klamko, że zaproszę na kawę i gofra z rana? Mam jeszcze trzy bony. Zamiast kawy herbata, a gofry się skończyły i musiało być prince polo. Siedzimy na macie, przed nami błocko a trochę wyżej pomarańczowe niebo, pijemy herbatę i rozmawiamy, ludzi już prawie nie ma, a Ci co są, to najwięksi szaleńcy, tym którym najbardziej zależy, żeby festiwal jeszcze się nie skończył i żeby jeszcze się zabawić. Biegają i krzyczą, tańczą, robią sobie zdjęcia, skaczą, nawiązują ze sobą kontakt nawzajem, to jest podobny sobie typ ludzi. Zauważam, że w końcu zniknął z terenu wioski tłum, a na jego miejsce pojawiły się konkretne osoby. Siedzimy z godzinę, może więcej i potem już rozpoznaję poszczególnych ludzi. Grupa wbiega na scenę główną, udają Beastie Boys’ów, parę osób skanduje, potem znajdują wodę, cieszą się jak dzieci i krzyczą "Woda od Bjork!” (hahahhaha!), potem, że wygraliśmy z Brazylią 1:0 i śpiewać zaczynają, śpiewać. Rozśpiewani schodzą do namiotów, a mi dusza rośnie gdy to widzę (to jest zajebiście śmieszne!), taki to piękny i niecodzienny widok, tylko brakuje mi przez cały czas kamery, mnóstwo pięknych ujęć, opowiadam Klamce kilka historii, które mają wartość samą w sobie, bo są niezłe. Nie mówię tego Klamce, ale to wymyślam, że wydaje mi się (ona, Klamka) prawdziwa poprzez minimalizm w ekspresji samej siebie, podoba mi się to, pozostawia sporą przestrzeń na domysły. A potem prysznic i się rozstajemy.

Już po powrocie do domu płaczę (łza poleciała mi już w samochodzie, ale za ciemnymi okularami i pomyślałem, że to bardzo filmowe takie wzruszenie w miejscu publicznym w ciemnych okularach i kamuflowanie tego – kiedyś to jeszcze rozwinę), biorę kąpiel i siadam do pisania.

Najlepsze w tym Open’erze było to, iż całe spektrum emocji mnie opanowywało, od clubbingu, po robienie gnoju, radość z koncertu i z jedzenia, od interakcji z człowiekiem, po interakcję z tłumem – żadnej jednak nie wyeksploatowałem w pełni, co pozostawia po sobie przyjemny niedosyt.

Monday, June 25, 2007

Statyczność

Statyczność ludzka – jak mnie to dziwi.

Jerzy Kosiński, „Stopnie” (bardzo niezłe). Taka historia: dziewczyna zostaje zgwałcona na oczach swojego chłopaka. Idzie do lekarza, który orzeka, że „nie ma żadnych zmian”, dziewczyna próbuje powrócić do poprzednich relacji, jednak chłopak kocha się z nią inaczej, bardziej gwałtownie, nie potrafi patrzeć na nią w ten sam sposób. Na pytanie „dlaczego?” odpowiada: nasz związek się zmienił. Chęć dziewczyny powrotu do sytuacji z przeszłości i werdykt chłopca będący jedynie komentarzem do teraźniejszości (do niczego nie aspiruje, wyraża obecny stan rzeczy) – wokół tego oscyluje problem statyczności, który mnie dotyka.

To oczywiste – po gwałcie coś się zmieniło, powrót do stanu sprzed gwałtu byłby iluzją. Dziewczyna chce tej iluzji, natomiast chłopak, osadzony w teraźniejszości, chce tylko teraźniejszości (i możliwości z niej wynikających). Przyzwyczajenie dziewczyny do rzeczywistości, którą zna - ogranicza ją (nie chce zmian, statyczność lubi).

Fragment tej książki wydaje mi się odpowiedni, by poruszyć problem statyczności. Statyczność - jak ludzie jej pragną! Stabilizacja, ustatkowanie się, znalezienie swojego kąta na ziemi, bezpieczeństwo. Dużo takich określeń. Ja natomiast nie mogę: nieokreślenie, labilność, chaos i zmienność – to mój żywioł. Nie chcę sytuacji, gdy dzisiaj o sobie za lat x powiedzieć mógłbym cokolwiek pewnego. Nowości chcę, nowości i zmiany. Zmiana i chwilowość, to stymuluje intensywność doznawania.

Czy z czasem uczucia rosną, kumulują się? Czy też powszednieją, rozrzedzają się? Kiedyś uwielbiałem kurczaka z rożna i naleśniki – ale przejadły mi się. Obecnie uwielbiam ryby i wędzonkę. Lecz przejedzą mi się. Ale póki mi smakują – chcę ich jeść jak najwięcej, mam na nie ochotę, więc jem je, jem teraz. A świadomość że pojutrze mogą mi już nie smakować – tylko potęguje mój apetyt, bo może dzisiejsza ryba to ostatnia ryba?

Czerpię przyjemność z uświadomienia sobie chwilowości swojego życia i wszystkich elementów, które się na nie składają, gdyż wpływa to na intensywność z jakim je odczuwam (jedynie zdanie, które zapamiętałem z "Troi": Bogowie zazdroszczą śmiertelnikom śmiertelności).

Stabilizacja, poczucie bezpieczeństwa, rodzina – te pojęcia mnie przerastają. Rodzina mnie przerasta, ona predestynuje do roli (ojca, męża), od której trudno jest uciec i zamienić w coś innego. A mam tak od niedawna. Jeszcze niedawno, przyznaję, dążyłem do ustatkowania, do stabilizacji, do stałego związku, w którym mógłbym znaleźć oparcie – i znalazłem. Szukałem i miałem przed oczami piękne pojęcia, to był cel warty świeczki, napędzał mnie naprawdę mocno. I znalazłem i po miesiącu z tego zrezygnowałem.

Poczułem się nagle uleżany, w swoim bezpieczeństwie rozmemłany, bez żadnych impulsów do działania. Dominik Kopeć, złoty człowiek, który pogodził się ze sobą absolutnie, osiągnął wszystko, co mógłby potrzebować - i trwa. Bogowie, jaki szczęśliwy, ten banan na ryju i Budda w głowie, lecz dla mnie określając się tak jasno i definitywnie, Dominik stracił na tajemnicy i nieprzewidywalności. W mojej perspektywie to strata (ale Dominikowi jest chyba dobrze, niech więc trwa i mnie nie słucha – dla swojego dobra, niech mnie tylko w tym nawiasie posłucha).

Żebym nie był błędnie rozumiany. Ja z tym nie walczę, nikogo nie chcę zmieniać, całkiem przecież możliwe, że te chęci statyczności są prawdziwe. Ale nie we wszystkich przypadkach (chyba, tak uważam). W moim - nie (póki co/znów). Wydaje mi się, że czasem jednak niektórzy ulegają tym (jak dla nich) mitom i ograniczają się. Czasem. Może. Sam nie wiem. Rozmawiam z ludźmi i prawie wszystkim jakoś tak ta statyczność się uśmiecha. Bynajmniej nie uważam, by siebie okłamywali. Ale…

Zresztą, nie przekreślam perspektywy, że może jutro znów mi statyczność zasmakuje (tak samo jak nie odrzucam możliwości że pojutrze nagle z niej zrezygnuję, ze stratą dla kogoś, najpewniej). Chcę jednak uświadomić wam potęgę, jaką otwiera przede mną ulotność i chwilowość. Ale… Co – nie pociąga mocno?

Sunday, June 24, 2007

Paweł Krzywda [ twarz ]

Wygrzebane skądś tam. Z dawności. Mieliśmy kiedyś pisać pracę na polski, każdy o osobie, która następuje po nim w dzienniku.. Marysia „wylosowała” Pawła i poprosiła mnie o pomoc. Zacząłem pisać (miałem ochotę), ale utonąłem w dygresji.

Niniejszym przytaczam:

Paweł jest niski i bardzo drobny. Nie jestem pewien, ale być może ma jakąś wadę budowy, chyba coś związanego z nogami. Paweł wyróżnia się.

Umieśćmy go w tłumie ludzi, a pomimo nieznacznych gabarytów na pewno zostanie dostrzeżony i w ten sposób z tej zbiorowości wyłączony, oddzielony na mocy swej fizycznej indywidualności.

Oczywiście, wygląd jest bardzo płytką kategorią oceny człowieka. Milan Kundera w „Nieśmiertelności” zawarł krótką historię o twarzy ludzkiej. Wyobraźmy sobie kogoś, kto żyje w świecie bez luster, a przez to nie wie jak wygląda. Człowiek ten dorasta, kształtują się jego poglądy, formuje jego zmysł estetyczny. Ma już, powiedzmy, 40 lat. I pewnego razu umieszczamy tego człowieka przed lustrem, aby zobaczył swoją twarz. Kundera był przekonany, że twarz ta wydawałaby się tej osobie obca. Człowiek ten nie dorastał wraz ze swoim fizycznym odbiciem, cały czas miał w głowie inne wyobrażenie swej fizjognomii. Wyobrażenie, które byłoby odbiciem jego poglądów, przekonań, duszy. Kundera uświadamia tutaj o rozłączności ciała i umysłu.

Mam jednak wątpliwości. Świat bez luster, to platoński świat idei. W rzeczywistości lustra nas otaczają i dorastamy znając swoją twarz doskonale, towarzyszy nam nieustannie i obserwujemy wszystkie zachodzące w niej zmiany: pierwsze pryszcze, pierwszy zarost, etc.

Czy fizyczność nie implikuje ludzkiej psychiki? Czy twarz nie jest elementem bardziej stałym i materialnym niż pogląd na temat aborcji? Twarz osadzona w ramy skóry pokrywającej czaszkę jest określona, namacalna i fizyczna, w przeciwieństwie do ludzkiego charakteru – nieokreślonego, niejasnego, często chaotycznego i osadzonego w trudnej do ogarnięcia i określenia abstrakcji neuronów, czy jakichś tam innych neurocośtam.

Czy widząc swoją twarz, wychowując się w jej towarzystwie od dzieciństwa, nie wpływa ona na nasz charakter? Twarz, która od początku jest oczywista i określona, to pierwszy element, który o nas świadczy. Zanim cokolwiek powiemy, ludzie nas widzą i oceniają nasz wygląd. Zanim sformułujemy i wypowiemy swą pierwszą myśl, ludzie przyglądają się naszym rysom i oceniają je – szlachetne, tępe, zwierzęce, ładne, brzydkie. Twarz to pierwszy element, który o nas świadczy i który jest przez innych oceniany. Twarz nas demaskuje zanim jeszcze możemy się obronić i schować za poglądem o rozłączności ciała i duszy.

Na początku jest twarz! Sama twarz, pusta fizyczność i brak ducha. Dopiero później dorastamy przeglądając się w lustrze; rodzą się w nas pierwsze myśli, a my spoglądamy na swoją twarz i przeglądając się w lustrze, nadajemy tej zewnętrzności rolę odbicia wnętrza, charakteru, duszy. Co jednak twarz miała odbijać? Czy wewnątrz było coś przed twarzą?

Nie wiem czy tak jest. Zachwyca mnie jednak ludzkie uzależnienie od twarzy i jej materialność. Wiem, że o twarzy mogę powiedzieć coś na pewno. Uśmiecham się też na myśl, że nie panujemy nad własną fizycznością, że duch nie ogarnia ciała lecz odwrotnie – duch rodzi się z ciała i to fizyczność, twarz, stoi u podstaw naszych przekonań i charakteru. Oczywiście (zapewne), można się uwolnić. Można (być może) wznieść się na tyle wysoko, by twarz, przybita do ziemi, nie miała już żadnego wpływu. Ale zanim do tego dojdzie, zanim wzniesiemy się dość wysoko, to twarz nas określa i robi z nami co jej się tylko podoba.

Saturday, June 23, 2007

Hel (półwysep)

(Nieco kronikarstwa).Wróciłem parę dni temu z Helu (szkolna wycieczka). W obliczu wczorajszego nadania ciężkości mej lekkości, dni spędzone nad morzem wspominam ze sporą dozą zazdrości. (Dlatego pozwolę sobie nieco powspominać i naładować się tym wspomnieniem).

Co się działo. Po pierwsze, trzymałem się z ludźmi innymi, niż – wydawałoby się – naturalne mi środowisko (tj. Marysia, Madzia, Eugenia=MME). Czas spędzałem z Malwiną, Mańkiem, Kermitem i Kamilą (=MMKK). Pytanie: Robisz tak, bo coś się popsuło w relacjach z MME, więc szukasz kontaktu z nami (chyba Malwina)? Otóż nie, nic takiego. (Abstrahuję już w ogóle od tego, że jestem raczej klasowym bezgrupowcem i jedyna grupa, do jakiej mógłbym uznać, że należę, to ta którą tworzę z Savem).

Moja nagła zmiana frontów miała kilka powodów. Po pierwsze: chęć uczestnictwa w czymś nowym. Nie chodzi nawet o to, żeby poprzednie towarzystwo mnie znudziło. Nadal lubię z nimi przebywać. Po prostu ujrzałem nowe możliwości (niezbadany grunt czekający odkrycia). Po drugie: chęć odbicia się w kimś odmiennym (wydaję mi się, że z MME mam więcej elementów wspólnych niż z MMKK). Kontrast pomiędzy mną a MMKK jest bardziej wyraźny, egzystujemy na nieco innej płaszczyźnie, przez co czuję się bardziej. Po trzecie: lubię przebywać w gronie osób, które mi się podobają, a Malwina jest przesympatyczna.

Te pięć dni okazało się pretekstem do kilku spostrzeżeń:

Muszę biec pierwszy. Biegaliśmy raz po plaży (50 minut czystego biegu). Na początku myślałem, że nie wyrobię, że w połowie dam sobie spokój i zawrócę. Jednak kiedy wysunąłem się na prowadzenie – zmęczenie ustało. Nie mając przed sobą niczyich sylwetek, a jedynie otwartą przestrzeń, nie stresując się, że muszę kogoś przede sobą dogonić, lecz biegnąc własnym tempem – biegłem szybciej i bardziej lekko, niż będąc w grupie. Zjawisko to zaobserwowałem wcześniej, chodząc po mieście. Na ogół idę przed znajomymi, słucham muzyki, nie odwracam się.

Lubię dzieci, ale w ograniczonym i chwilowym zakresie i kontakcie (dlatego nie chcę mieć własnych).

Malwiny nie potrafię nie lubić (śmiech przez łzy, no brawo!).

Nie potrafię też wywołać spięcia w każdej chwili i z każdą osobą. Dwie pierwsze noce helskie spędziłem na takich próbach właśnie. O ile pierwsza noc zakończyła się dyskusją w miarę ciekawą (o naturalności człowieka, jego predyspozycji i roli jaką nadaje mu życie) i czułem że docieram słowami do człowieka, o tyle noc druga (a tak w ogóle to tego dnia zirytowało mnie rozdarcie koszuli) była już tylko marną kalką pierwszej, przerzucaniem się wzajemnie poglądami, brakiem natomiast przerzucenia jakiejkolwiek drabinki ponad murem, pomostu nad przepaścią.

(Zastanawiam się, czym był spowodowany ten dysonans. Czy chodzi o jakieś naturalne uwarunkowania? Albo o nastawienie rozmówcy do mnie? O siłę intelektu? Trafność argumentów? Przypadkową kondycję organizmu? Mój nastrój? Albo cudzy?)

Wyjazd został uwieńczony godną nocą na plaży, w końcu coś się działo, ludzie przestali być asekuranccy jak wcześniej, a wszystko zakończyło się ośnieżonym pokojem. Czekanie na wschód – to godny pretekst dla wielu działań i rozmów, żartów i zwierzeń. Jeszcze raz brawa dla Malwiny, nie chodzi o samą sytuację, w którą się zaplątała (bo takich Romków i Malwin jest dużo), ale o sposób bycia, w jaki sobie z tym radzi. W końcu jednak i tak wszyscy poszli spać – a ja nie chciałem. Udało mi się jednak ich nagiąć, zmusić do obudzenia o czwartej rano – i to było coś co zapamiętali na pewno bardziej niż gdyby mieli wyspać się po raz kolejny z rzędu.

Friday, June 22, 2007

Rodzice

Ojojoj. Co za początek wakacji (jaka lekkość przyjemnej próżni powinna mnie opanować!). Tymczasem – wezwanie i obowiązkowy dowóz do domu z wyjaśnieniami po fakcie. O co chodzi. Otóż, okazało się, że blog ten dotarł do moich rodziców.

Lekkość moja, przez ostatni miesiąc błogo mnie usypiająca, niepokoi, jak się okazuje, otaczające środowisko. O co chodzi, o co chodzi. Otóż. Otóż niepokój budzi brak odpowiedzialności i jakichś perspektyw bardziej określonych, brak sprecyzowania mojego i kompromisu.

Przyznam: rozmowa z rodzicami to nie jest grunt lekki. Otóż. Każde słowo ma swój ciężar, czai się za nim potencjalna Konsekwencja. Różnica w rozmowie z rodzicami, a z kimkolwiek innym jest taka, że w pierwszym przypadku rodzic ma nade mną jednak (pewną) władzę, natomiast co do rozmowy z kimkolwiek - można się jej zrzec w każdej chwili, wychodząc chociażby.

Co dalej. Rozmowa z rodzicami jest jednak przymusem, albo właśnie kompromisem – wojna przeciw rodzicom (odmówienie im prawa do wiwisekcji) to ścieżka niosąca za sobą konsekwencje i odpowiedzialność, a ja nie jestem gotów, by ułożyć sobie życie samemu (choć jestem w stanie w obecnej sytuacji ułożyć sobie życie szczęśliwie). Dlatego też czuję się nieco nagięty, co nie jest uczuciem przyjemnym.

No ale dobra. Stało się już. Nie wiem czy sam zdecydowałbym się na wmieszanie rodziny do moich eksperymentów (rodzina – to jednak bezpieczny grunt, przystań, do której mogę wrócić w każdej chwili, nie wiem, czy warto byłoby ryzykować stracenie tego), no ale jeśli już to się zaczęło (nie z mojej inicjatywy), to pozostaje mi tylko ten fakt przyjąć – i ustosunkować się do niego.

Mogę albo zrezygnować, albo posunąć się dalej.

Mam już nieco namieszane pod czachą, wstąpiłem na pewną drogę ekshibicjonizmu i tworzenia spięć i nie zamierzam się zatrzymywać (ścieżka moja wydaje mi się słuszna, poza tym lubię ją), robiąc tak - czułbym się źle: zmarnowany, martwy i przerobiony przez kogoś. No więc jedziemy dalej (a stawka zostaje podbita i teraz potencjalną konsekwencją jest jeszcze reakcja rodziców).

(Niby za parę lat to będzie nic, jednak mam lat 18 i teraz od tego zależy właściwie bardzo dużo.)

Nie jestem pewien czy podołam tej próbie, muszę jednak przyznać, iż jest to wyzwanie dość odświeżające. Czuję jednak troje oczu, które przez ramię tutaj mi zaglądają, co też napisałem i – oj! – jak się czuję rozebrany! Oto jednak jest kolejna skrajność, czuję, że tracąc tę przestrzeń neutralną, jaką do tej pory był mój dom, gdzie mogłem (jeśli tylko chciałem) wypocząć całkiem bezrefleksyjnie i bezstresowo, nieco bezosobowo wręcz, czuję że tracąc to, przesuwam się bardziej w stronę marginesu. Nie wiem jeszcze, czy można żyć bezustannie na skraju i czy żyjąc krańcowo, kraniec nie staje się środkiem, nie wiem nie wiem. Ale co zrobić. (Jędrzej – jestem tuuuu… - hi, hi, Hubi).

Konfrontując się z kimkolwiek innym – jestem (nawet prawnie!) na tej samej pozycji co on, jesteśmy równi. Konfrontując się z rodzicami – jestem poniżej, gdyż jestem od nich zależny (nawet prawnie!). Ryzykuję, odsłaniając się, jednak to ryzyko (a niech to!) pociąga mnie. Stawka duża, jednak możliwości dość kuszące (odsłonięcie całkowite i całkowita akceptacja rodziców – piękne!). Jeszcze nie wiem (tak poza tym to nieco adresuję tę notkę do nich, trudno, żeby było inaczej, sorry ktokolwiek inny).

A w ogóle to ten ciężar – ciąży mi. (Ha! Lekkość moja ciąży innym, a cudze ciążenie zaciążyło na mnie). Chcę lekkości i szukam jakiejś drogi by sznureczek wyplątać z tego splątania, by balonik uwolnić spod tego głazu. Nie wiem jeszcze, czy uciąć sznureczek, czy unieść głaz ze sobą. Za to wiem, że lekkość jest zajebista i że czuję się z nią jak nigdy przedtem (że tak dobrze, w sensie).

Friday, June 15, 2007

huśtawka

Bogowie - huśtawka!

Dzień generalnie - nic wielkiego. Ostatnie dni - generalnie - płasko i bez rewelacji (może poza odkryciem Beiruta i myśli o Bałkanach oraz oprócz kiełbasek peperoni, którymi się zajadam). Ale co z tego kiedy - huśtawka!

Zanim dotarłem - nieważne, jakiś klub - totalnie nie to, w ogóle bez znaczenia, póki nie dotarłem do - huśtawki!

Te wykrzykniki - może nieco przeegzaltowane - ale jak mnie to wzięło!

Huśtawka. Chyba 40 minut się huśtałem. Stopy - bose (przeszedłem przedtem na boso Stary Rynek i Półwiejską - jak na plaży). Godzina - druga w nocy. Pół godziny - huśtałem się, potem zaczęło dopiero to do mnie docierać. Przestrzeń wokół - drzewa i kształty, cienie i kolory, reflektor i muchy.

Huśtawka zwykła, bez oparcia. Mikołaj mówi, żebym mu odstąpił. Jeszcze dwie minuty. Jedna. No ok, jak chcesz. Huśtam się, a on odchodzi. Może przyjść, ale póki co go nie ma, huśtam się więc, chwilowość. Chwilowość wydała mi się esencją - widzę bloki (ciepłe okna, żółte) i most Rocha, z różnych perspektyw, zawsze na chwilę, nad niczym się nie zatrzymuję, niczemu nie mogę się przypatrzeć - bo cały czas się ruszam, nic nie jest stałe, a w tle chyba sylwetki jakichś ludzi, oj odchodzą, już ich nie ma, ale byli. Ciemne kształty. Jakie ładne.

W tle rozmowy. O deizmie mówią. Deizm jest sensowny. Brawo Sav! Ale to jest bzdura, ale nie chce mi się tego udawadniać. Deizm? Ateizm? Bogowie? Bogowie, ależ po co mieć poglądy kiedy można mieć - huśtawkę. Huśtam się i czuję, w tle głosy, ale nie słyszę słów, niepotrzebne, czuję tylko ich obecność. W uszach mam szum, wszystko mi szumi, ale słyszę tylko, gdy chcę skupić się na dźwiękach.

Patrzę w górę, gdy huśtawka mnie unosi, widzę korony drzew i niebo, jest bardzo ciepło, w ręcę mam fajkę i piwo, palę i pluję, pluję, gdy jestem maksymalnie wychylony, tak, by ślina leciała jak najdalej, jak wysoko ona leci. Ja też wzlatuję, czuję się i wzrastam - w końcu - niczego nie chcę, dla nikogo.

Nikogo nie chcę, nie chcę innych, ani żeby ktoś podszedł. Bardzo intymnie, tylko dla mnie. Mówię: Ja. Ja. Jestem. Potem już nie mówię, tylko wydaję dźwięki, jakie one ciepłe, jak mnie otulają, jakieś yyyy i mmmm i eeee.

W ogóle nie myślę, myślę dopiero teraz, nie chcę tego tak zostawić, za ładne to (a jednak dychotomia - słowo a wrażenie). Wszystko może się skończyć w każdej najbliższej chwili (i kończy się, gdy przybiegają dwa psy, wredne, a ja się ich boję, nie mam na nie wpływu, a nóż mnie pogryzą, a potem przychodzą ich właściciele i jeden z nich nie chce się ze mną poznać), ale jeszcze nie teraz, teraz jeszcze jestem.

W ogóle nie myślę, nie chcę, nie potrzebuję, jestem.

Potem jeszcze wchodzę na most Rocha, na przęsło i z wysokości 6 metrów widzę tę urbanistyczną żółć i spalam fajkę, rozpuszczam i rozpływam się w tym powietrzu, tlen wyparowuje ze mnie całym ciałem i - jak dobrze!

Monday, June 11, 2007

512169445

Tak mi się dzisiaj przypomniało przypadkowo. Rozwiązanie historii z Panem Tomaszem oczywiście nie nastąpiło, toteż mogę oficjalnie potwierdzić to, czego wszyscy już pewnie się domyślili samemu i dawno zdążyli zapomnieć. Mianowicie, iż dałem się zrobić, za przeproszeniem, w chuja.

A to taki żarcik tylko. Podaję numer do Pana Tomka (powyżej) oraz niniejszym udzielam błogosławieństwa każdemu, kto miałby ochotę go nieco powkurzać.

Właściwie to o całej sytuacji już zapomniałem i na nikogo się nie gniewam, wydaję mi się jednak, że mam prawo do ujawnienia Pana Tomka (i tak pewnie nikt z tego nie skorzysta - tak, podpuszczam was), więc czemu by z tego nie skorzystać. Miłego dzwonienia, potencjalne wyrzuty sumienia biorę na siebie.

Saturday, June 9, 2007

speeding into nowhere

Droga asfaltowa z Hondą Civic. Pobocze – bladozielone, drzewa – szare, przestrzeń ponad drogą – czerń. Jadę jadę jadę jadę jadę (Zagubiona Autostrada), zależy mi żebyście sobie wyobrazili tę materię, w której płynę, ona ma wpływ, implikuje moje myśli, towarzyszy im. Skręcam w polną drogę, pobocza – zboża (wysokie). Speeding into nowhere. (Taka metafora).

Wracam z Wągrowca, ciemno, musiałem sobie wyobrazić, że jezioro to Amazonka, przestrzeń wokół – lasy tropikalne. A muzyka – brazylijska dyskoteka. Człowiek, gdzie jest Człowiek?

Załóżmy, że zacznę w końcu tworzyć, że stworzę coś z czego będę zadowolony – ale dla kogo? (Jerofiejew, bodajże). Moi znajomi, już właściwie nie rozmawiam z nimi (czasem udaję, że słucham), cudze poglądy przeczytane w książkach niedawno zmarłych pisarzy (ktoś to już powiedział na pewno), chęć dyskusji wysokiej - a jedynie powtarzanie innych. Mało poglądów, dużo ludzi (Kundera). Kontynuujmy – dla kogo tworzyć? Rzeczywistość rozczarowuje. Słuchajcie - prawie wszyscy których znam, mówię o was (he, he). Już dawno (a jeśli już to bardzo rzadko się to zdarza) nie spotkałem człowieka, który zaskoczyłby mnie tym, co mówi.

Film (bo film jest sztuką, z którą obecnie się utożsamiam). Właściwie nie robię go dla nikogo konkretnego. Niczego nie chcę nim osiągnąć. Proszę pamiętać: I See A Darkness (Johnny Cash). Poza tą ciemnością nic nie widzę, solipsyzm (Nabokov z pobłażaniem: „młodzieńczy solipsyzm”) – to najprawdziwsza forma obcowania ze światem jaką znam (a mam przed oczami deskę rozdzielczą Hondy). Moja (potencjalna) sztuka to próba uzewnętrznienia, lecz za bardzo nie wiem dla kogo (za oknem tylko drzewa i krzaki).

Człowiek jako idea – to jest jeszcze nienajgorszy target, gdyż niekonkretny. Człowiek określony, osadzony w ramy twarzy i własnych (powtarzanych już przez miliony) poglądów, to cel smutny. W skrócie: póki tworzę dla kogoś tak ogólnie – jest okej. Gdy już sobie tego kogoś wyobrażę konkretnie – odechciewa mi się go.

Z jakiego impulsu rodzi mi się w ogóle chęć uzewnętrznienia? Właściwie po co? Nadanie wartości poprzez pryzmat osoby, na której mi nie zależy? Zastanowić się. Chcę zaistnieć i wynieść swą wrażliwość z ram swej materii (chcę), inni mnie nie obchodzą (nie).

Obchodzą, oczywiście, że obchodzą. Jedynym elementem świata wartym sfilmowania jest ludzka twarz (mniej więcej, Klaus Kinski). W tym wypadku chodzi mi o swoją twarz (Kinskiemu raczej też chodziło o swoją). Dotrzeć do człowieka i zaistnieć w nim, przerobić go na swój obraz, zgwałcić i zmusić, by mnie docenił. Szerzyć siebie. (No co? Taką już mam chęć).

Piąć się w górę, piąć i aspirować, a przed oczami szczyt (ach, ta młodość.), i gdy w końcu go osiągnąć, to nagle wziu! cała przestrzeń się rozpłaszcza, wszystko jest równe, rzeczywistość nie kryje w sobie żadnych ukrytych znaczeń i sensów, żadnych szczytów i dolin, lecz składa się jedynie ze sztućców na brudnym stole i imprez w piątek, a wszystko (filozofia i budyń) jest takie samo (z rozmowy z Czarkiem). Jednak świadomość tej płaskości, rozczarowania rzeczywistością – jest przyjemna, czerpię z niej satysfakcję (z rozmowy z Kasią). Samotność - jest bardzo intymna.

Saturday, June 2, 2007

Strach w oczach

Czuję, że moje zachowanie razi większość z was. Mawiam głupoty, ostentacyjnie zwracam na siebie uwagę, dążę do kontrowersji, odsłaniam się publicznie i uciekam od tabu. Pozuję się.

Patrzę w wasze oczy.

Oczy to taka ciekawa sprawa, strasznie intymna i indywidualna, lecz wbrew pozorom – okropnie zunifikowana. Co mam na myśli? Otóż, patrzę w oczy, jak gdybym komuś duszę kradł, rzucam wyzwanie. Patrzę w oczy w sposób dziwny (słyszę czasem, że mój wzrok niektórych przeraża i że jest dziwny), szukam u was odpowiedzi, lecz otrzymuję na ogół speszenie sytuacją, głupie żarciki, pytania o co chodzi, w końcu spuszczanie wzroku. I tak dalej.

Pytam o mojego bloga. Słyszę: „Albo będziesz geniuszem, albo wylądujesz w szpitalu psychiatrycznym”. Bardzo podoba mi się to zdanie Kamili (zresztą, ma ona dość subtelną urodę), dowartościowuje mnie. Ja chcę być wariatem, gdyż oznacza to dla mnie niezależność. Czy macie ochotę oszaleć? Bynajmniej szaleństwo nie oznaczałoby dla mnie braku kontroli nad tym co robię (choć może nawet), lecz – wyzwolenie.

Szaleństwo w oczach. Na ogół widzę kilka emocji wyrażonych przez wzrok: uwielbienie, przywiązanie, nienawiść, chęć ucieczki, nieuwagę. Oczy zamglone, oczy zimne, oczy nieprzytomne. Wszystko znajome. A oto wyzwanie które rzucam – ja chcę oczu strasznych, które przeraziłyby mnie, bo nie wiedziałbym co za nimi stoi.

O, możliwości! Nie chodzi nawet o to, że te oczy kamuflowałyby jakieś znane uczucie, a ja miałbym przed sobą całe spektrum możliwości, co dany wzrok wyraża (możliwość jest zawsze bardziej ponętna od już określonego kształtu). Mnie jednak chodzi o uczucie nienazwane, którego nie rozumiem, o tajemnicę! Tajemnica – to dla mnie źródło atrakcyjności (no i forma fizyczna też).

Moje wyzwanie trafia jednak w próżnię, prawie nikt nie podnosi wzroku, a łatwiej i przyjemniej jest nie odpowiadać, przeczekać moje chwile dziwności, przecież bywam też normalny (w poprzedniej notce jestem normalny), bardzo często bywam normalny, aż do chwili, gdy natłok normalności nie zaleje i nie wypełni mnie po brzegi, po ostatni włos i ósmy ząb, wtedy bum bum bum, pękam i frunę, rozlewam się. Jędrzej w formie samopożądanej. Potem wracam i już mnie znacie. Wiedzcie jednak, że przeczekiwaniem niczego nie zyskujecie w moich oczach.

Ma poza prawie równie często pozostaje niezrozumiana. Nie ograniczajcie mnie do śmiechu, chyba faktycznie mało kto mnie rozumie i mało we mnie widzi. Dość żarcików, trzeba być poważnym? Ależ mój śmiech wynika z powagi, ależ rodzi go konflikt i niezgoda ze światem, ależ stoi za nim bardzo poważna samoświadomość.

Często rozbieram się w łazience i tańczę, czasami tańczę nago po całym domu, to nie jest piękne, lecz bardzo wyzwalające, sam ze sobą już się oswoiłem, myślę jednak, że dla kogoś obcego mój widok byłby przerażający, kto chciałby to oglądać, tak naprawdę to w przerażeniu nie ma nic przyjemnego, ono jest tylko wciągające i uzależniające, hipnotyzujące.

Dlatego też (myślę) powstał ten blog, tekstowe rozwinięcie mego życia, komentarz do zachowań, próba odnalezienia albo zahaczenia o kogoś - i autointerpretacja.

Międzynarodowe Targi Poznańskie

A teraz możecie mi zazdrościć. Wtorek 13-16, środa 13-16, czwartek – nic. 14 godzin przepracowanych po 10,50 złotych za godzinę. W sumie 147 złotych, a po odliczeniu podatku jakieś 125 złotych na rękę. Przez trzy dni. Przychodzę do pracy. 15 minut znoszę krzesła. Potem przez trzy godziny nudzę się, śpię i czytam książkę, a jak zgłodnieję to idę na pysznego torta z truskawkami (świeżutkie!) i przysłuchuję się koncertowi Urszuli Dudziak (niezły). Potem przez 20 minut wnoszę krzesła. A kasa się nabija. Możecie mi zazdrościć, przez trzy dni płacili mi za sen.

Pociąg. Bez muzyki (zapomniałem wziąć słuchawek). Wracam do domu po 4 piwach, jestem pijany, a wokół nie ma żadnych znajomych twarzy ani żadnych Wojtków, nawet konduktor jakiś obcy.

Praca na Międzynarodowych Targach Poznańskich to coś pięknego. Bueno raj (kłaniam się, Sav). Utopia. Lenię się, a oni mi płacą. Siedzę na strychu, wszędzie są puste kartony, szukamy jakichś krzeseł. Przekopujemy się, rzucamy na te kartony, stawiamy z nich budowle, szukamy. Plac zabaw dla starszych dzieci, wyżywam się, skaczę po kartonach i je zgniatam. Dziesięć pięćdziesiąt za godzinę.

Mnóstwo obcokrajowców, Chińczycy i Anglicy, Niemcy. Europejsko. Wszędzie leży mnóstwo pieniędzy. Ugarniturowani kolesie. Ja w krótkich spodenkach, w hawajskiej koszuli, czuję się swobodnie. Darmowa cola. Praca pierwszego dnia jest przyjemna, zarabiam. Drugiego dnia już nic mi się nie chce, ale i tak zarabiam (i kradnę 10 żarówek do blueboxa, którego buduję w mieszkaniu, a kumpel podwędza szampana za 40 zł). Nic nie robię, kasa leży na ziemi. Nikogo nie obchodzi czy firma Nowy Styl wyda 1000 złotych więcej czy mniej, liczy się tylko wywarte wrażenie. Jednak przede wszystkim, nikt nie próbuje wykorzystać tych targów w stu procentach efektywnie. Wszystkiego jest za dużo, wszystkiego zostaje, nie ma co z tym zrobić, można sobie wziąć.

Polska mentalność – weźmy sobie, lepiej wydać mniej, bo a nuż starczy, może się uda – uciekać od tego, jakie to smutne. Lubię Europę, te równe zachodnioeuropejskie domki, czyste ulice w Best w Holandii, łatwość życia, nieliczenie się z kosztami. Wszystko łatwiejsze. Z drugiej strony, właśnie sobie pomyślałem, że do tej pory zawsze dążyłem do łatwości, by móc pokonywać przeszkody z wyboru, by świadomie rezygnować z wygody. Tak jak z tą myślą, że czasami w byciu z kimś najprzyjemniejsze jest to, że można w każdej chwili z d e c y d o w a ć się na samotność, a nie - być do niej z m u s z o n y m. (Chociaż czasami myślę zupełnie inaczej – i też mam rację).

W każdym razie. Fajnie sobie popracować. Dużo płacą.

Wednesday, May 30, 2007

re: How much wood would a woodchuck chuck?

Bogowie, co ja w tym Herzogu widzę. Czasami się pytam. Obraz bardzo statyczny, mało się dzieje, strasznie to nie jest filmowe.

A z drugiej strony oglądam - i odczuwam, że obcuję z czymś innym, czego już się nie robi i czego nikt inny by nie nakręcił. To nie filmy spektakularne, lecz szare i znudzone. Ziewam.

Widzę człowieka, często żałosnego i zniszczonego, często prostaka. How much wood would a woodchuck chuck - mistrzostwa świata licytatorów bydła - dociera do nich Herzog i kręci. Westernowe kapelusze, brudne robocze koszule w kratę i stare, wytarte marynarki, niedogoleni i łysiejący. 53 startujących i trzy razy więcej osób na widowni - a rozróżnić ich nie sposób. Czuję ten pot, który pokrywa ich ciało i spływa spod pach (zmieszany z wszechobecnym kurzem), a którego nie zmyją wieczorem - bo po co. Za wiele, nie wytrzymuję tej płaskości, utwierdzam się w przekonaniu o beznadziejności tego życia, smutno mi, bardzo płasko, te żarty rzucane przez uczestników, śmiech widowni i radość chwilowego komika - jakie płaskie, jak męczące. A w tle - słowa, tysiące słów na minutę, które w swej pogoni zyskują cech ogłupiającej, lecz dziwnie melodycznej mantry.

Człowiek płaski, lecz niezwykły? O tak, Herzog ukazuje typ ludzi, 53 licytatorów wymawiających 5-10 słów na sekundę (tak to brzmi!), jedna cecha zrealizowana perfekcyjnie, lecz co z tego, gdy na innych płaszczyznach Ci ludzie są zaniedbani, brzydcy, odpychający i płascy. Aj.

Żaden komentarz, sam obraz. Niczego nie uczy, jedynie pokazuje. Dzięki, Werner, najprawdopodobniej wcale Cię nie rozumiem, ale tym lepiej, tym czuję się cieplej i mocniej, jak gdybym wyciągał z Ciebie coś własnego. Długie ujęcia, mało montażu. Mało filmu, dużo człowieka. Mało piękna, dużo nudy.

Ilu ludzi już sportretowanych! Syberyjscy dziadkowie o brzydkich, mongoidalnych rysach wydający z siebie fascynująco nieludzkie dźwięki (i pomyśleć, że to nie przeszło wcześniej przez żaden komputer), rosyjski Jezus (całkiem przekonujący), atleci, indianie, starszy facet z Krety, który odmawia mówienia ("Nic nie powiem. To moje ostatnie słowo.") a wieczorami gra w gospodzie na lirze, człowiek mieszkający z niedźwiedziami, dzieci, uzdrowiciele, ślepa staruszka, Klaus Kinski. Co to w ogóle za ludzie - skąd on ich bierze. Ilość! Gdzie on ich wszystkich znajduje, jakie życie prowadzi, że ich znajduje.

Człowiek, a świat - interesuje mnie przede wszystkim. Te obrazy (obraz jest tutaj idealnym słowem!) - przyglądam im się i mogę myśleć, refleksić sobie. Mam do Wernera zaufanie że nie podkoloryzowuje (a ja bym to pewnie zrobił, jestem zbyt filmowy).
To także człowiek w świecie, pejzaże, portrety natury - to wszystko jest prawdziwe i naturalne. W tle muzyka, chropowata, często śpiewają bohaterowie dokumentu. Prawdziwe! Podpatruję więc człowieka, czasem uchwyconego w żywiole beznadziejności, iluzoryczności i płytkiej dziwności. A czasem podpatruję Kinskiego. No. Lubię te filmy, choć nie wiem, czy będę oglądać je po kilka razy.

Idę spać, zmęczył mnie już Herzog (dziękuję!).

Monday, May 28, 2007

Lekcja naiwności (Jędrzej, Ty debilu!)

No ja nie wiem.

Czy mi się aż tak nudzi? Przyznaję, jał ostatnimi dniami przypiekał dość żarliwie wypalając powoli ze mnie jakąkolwiek motywację. Dopiero wczoraj, mając tego dość, przemeblowałem w pokoju i - wzmocniony tym materialnym aktem zmiany - po bardzo przyjemnej burzy - poszedłem biegać, co okazało się wysiłkiem bardzo odnawiającym.

Ale to generalnie kropla w morzu, niewiele znaczący szczególik, mnie natomiast doskwierał głód Człowieka i głód Zdarzenia. Czy to dlatego dałem się uwieść konfiguracji, która miała mnie spotkać już następnego dnia? Od piątkowej rozmowy z Wojtkiem minęły dwa pełne dni, świadomość czego zaczęła mi nieco doskierać.

Wstaję rano. W szkole - NIC! Wracam do domu. Idę Kórnicką. Zaczepia mnie rowerzysta szukający mechanika (zatrzasnął kluczyki w środku). Rower pożyczył od jakiegoś kolesia, któremu dał dokumenty w zastaw. Pan Tomek (ten od zatrzaśniętych kluczyków) w pakiecie z rowerem otrzymał również odtwarzacz mp3 ("żeby mu się nie nudziło"). Mp3 dostał! Słuchajcie uważnie tej historii (jakże naiwnej) i przypatrzcie się mojej reakcji (jakże naiwnej!). Nie wiem gdzie jest jakiś mechanik, nie mam też nikogo, kto podwiózłby Pana do domu. Rozmawiam rozmawiam (mam nastrój żeby być miłym). A może ktoś mógłby pożyczyć mi pieniądze na taksówkę (oddam nawet więcej!). Ale to moje ostatnie 50 zł.

Napisano: "cechuje go lekki stosunek do pieniędzy".

Patrzę jak odjeżdża (10 metrów ode mnie) i myślę (20 metrów) że już tych pieniędzy nie odzyskam (50 metrów). I że wiedziałem o tym od początku (100 metrów).

Zastanawiam się, dlaczego dałem się uwieść. Chciałem się wyrwać poprzez głupotę, czy po prostu głupotę okazałem? Prostak mnie upokorzył (wysławiał się dosyć pospolicie), hańba i wstyd; to nawet nie pokrzywdzenie (które czasem można w życiu przyjemnie wykorzystać), gdyż sam sobie jestem winien...
Chwilo słabości (jakże słońce przypiekało - co za żałosna wymówka!), piętnie na mym dniu. Ale co to? Z pustym portfelem idę dalej Kórnicką i lekki jestem - lekki (a w ręce trzymam śmietankę szczecińską 18%). Wchodzę do domu, zakluczam za sobą drzwi i otrząsam się. Kurwa (mówię).

Jędrzej, Ty debilu!

Jaka lekkość, gdy żałosność! Jaka lekkość, kiedy pustość (nie pustka)! I cień własnej głupoty towarzyszy mi już przez resztę dnia, a im słońce niżej na niebie, tym większy. Wstydzę się tego i wymyślam historyjkę że mnie okradziono, jednak nie czerpię satysfakcji z tego oszustwa (a przecież uwielbiam ściemniać!), ono wręcz dobija mnie jeszcze mocniej. Nie wytrzymuję i postanawiam rozliczyć się z własną głupotą i nie ukrywać jej, lecz odsłonić, ukazać wszystkim, by nikt nie mógł mnie zawstydzić (bo sam się przedtem zawstydzę).

Mam numer do Tomka, dzwonię. Frajer nie odbiera. Drugi raz. Cisza. Trzeci - odebrał. Rozmawiamy, kiedy odda mi kasę, teraz się nie wyrobi, później, o której, za godzinę albo wieczorem, nie podoba mi się to, wie, on też ma zmartwienie. Czekam dwie godziny. Dzwonię. Nie odbiera. Dzwonię jeszcze 8 razy. Nic. Jędrzej, Ty frajerze. Ale jestem jeszcze miły, piszę: "Czemu Pan się nie odzywa/nie odbiera? Ja byłem wobec Pana bardzo miły, nie chciałbym tego popsuć i zacząć Pana straszyć, ale to pańskie milczenie mnie niepokoi".

Ale mam radochę, w głowie już cały plan! Czekam. Dzwonię. Cisza. Piszę:

"Skoro wciąż nie mogę nawiązać kontaktu, to chciałbym jedynie Pana poinformować, że jeśli nie odzyskam pieniędzy, to będę zmuszony pójść na policję (nie mam daleko), wszystkie rozmowy z Panem mam nagrane (opcja dyktafonu w telefonie), a moja mama jest adwokatem. Proszę pomyśleć, czy się to Panu opłaca dla 50 zł."

Ha! Drogo okupiłem sobie tę chwilę radości (50 zł!), jednak czułem, że mam prawo być wobec niego szorstki i to wyżycie się na zupełnie obcej osobie sprawiło mi okrutną przyjemność. Zły Jędrzej bardzo się cieszy. Poza tym podobał mi się mój pomysł (oczywiście, nie było żadnego dyktafonu), ha, każda przeszkoda to przygoda. Oto wyzwanie! Choć dość sporo kosztowało mnie pozwolenie na udział w tej konkurencji.

Czekam pół godziny. Dzwonię. Odbiera po dwóch sygnałach. Ha! Ha! Ha! Nie było mnie przy telefonie, aha, no nagrywaj mnie dalej, kiedy oddasz, dziś już się nie wyrobię, jutro wpadnę, jutro jestem w szkole, to po szkole, potem pracuje, to poczekam i jeszcze się skontaktujemy.

No nie wiem. Odzyskam, nie odzyskam? Będę głodować przez tydzień za 5 zł (z czego wydałem już 1,5 zł na Gazetę Wyborczą z Almodovarem). Nie jestem też zbytnio z siebie dumny, cieszę się, że znalazłem jakieś wyjście (jeszcze się okaże, czy skuteczne), jednak zaćmienie kórnickie jest niepokojące i wolałbym jednak aby do takich sytuacji nie dochodziło. A może uwolnić się od pieniędzy? Jasne, ale po co?!

Poszedłem biegać, potrzebowałem się wyżyć i zrobić chociaż coś pożytecznego (ta notka to marna próba nadania wartości temu żałosnemu dniu, nie aspiruję nią zbyt wysoko).

Saturday, May 26, 2007

summer make good

Wczoraj piątek, a ja wracam z Poznania do Kamienicy. Nie zdążyłem na autobus, dzięki czemu mogłem jechać pociągiem, chłodniejszym i – jak się okazało – dużo ciekawszym.

Oto na peronie spotykam znajomą twarz. Wojtek Frasz, cześć, yyy cześć (nieco urosły mu włosy), kilka zamienionych słów dawno temu i wspólni znajomi. Wiemy o sobie, ale się nie znamy. Poczekam na dworze, aż kupisz bilet, jasne, gorąco jest, właśnie. Co powiesz o swojej szkole, plastyk, chodzi się po to, żeby ją skończyć, o, a Twoja? Właściwie to ostatnio wcale nie chodzę. Pada jeszcze kilka takich słów, totalnie nieważnych, rozrzedzonych w powietrzu zaraz po wypowiedzeniu - i nagle pada temat: film. Co nakręciłem, jakie obecnie projekty realizuję? Mam scenariusz przy sobie. Daj przeczytać.

Podjeżdża autobus (komunikacja zastępcza na odcinku 15 km), wsiadamy, mało miejsc, siadamy oddzielnie. On czyta, a ja myślę, że przypadkowość mnie buduje i wzmacnia, że nic nie planując realizuję się w tym co mnie spotyka. Upaja mnie to, że spóźniłem się na autobus i dzięki temu mogę rozmawiać o swoim projekcie i weryfikować go.

Dojechaliśmy do Czerwonaka, przystanek na drodze do Wągrowca, krainy stagnacji. Jest gorąco i śmierdząco. Wysiedliśmy z autobusu, wsiedliśmy do pociągu. Tu nic nie ma, jadę donikąd, a jednak coś się dzieje!

On mówi, dywaguje, ja słucham i myślę, że widzę go po raz pierwszy, to inteligentny człowiek. Maluje. Niczego nie widziałem jeszcze. Bo już dawno nie malował. Ile? Rok. A co robisz? Śpi. Po 12 godzin dziennie. Od jak dawna? Rok.

Długa cisza ze strony mojej klawiatury. Wciąż mnie to równie mocno inspiruje, co wtedy, ach, rok możliwości przespany! Oto człowiek przede mną, człowiek ciekawy, człowiek inny, który może mnie czegoś nauczyć. Słucham jeszcze uważniej. Mówię o sobie, że muszę do czegoś dążyć i aspirować i choć próbować tworzyć. I że nie mogę stać w miejscu, że jedno miejsce mnie przytłacza, że muszę uciekać i zaczynać na nowo (lubię to). Opowiadam, że dzieciństwo Kamienica, potem Wągrowiec znajomi, potem nuda, potem Poznań, a obecnie znowu nuda i chcę emigrować.

Mówimy o Wągrowcu. Daje mu dużo więcej możliwości niż Poznań. Szok. Wiezie ze sobą kwiaty, myślę, że dla kogoś, na pewno tak, musi być więc ustabilizowany, Wągrowiec to zapewnia, o tak. To może być piękne miejsce, myślę, że potrafię d o s t r z e c aspekt jego piękna, jednak nie potrafię go o d c z u ć. Wyobrażam sobie Wojtka z pędzlem i farbami, w Wągrowcu, latem, wieczór gdy nie ma słońca, lecz jest wciąż jasno, w spodenkach, bo jest gorąco i leniwie, twarz jest piękna, choć nie estetycznie. Inspirująca stagnacja.

Jest ciepło, myślę o lecie, za oknem zboża (ładne, ciepłe bardzo). Dużo myślę o Wągrowcu. A raczej dużo sobie wyobrażam. Dużo obrazów, ludzi, materiału na dokument. Dopada mnie myśl, by sfilmować Wągrowiec. Rozrachunek z mojego dzieciństwa i gimnazjum. Muzyka, ludzie, stagnacja! Lato!!!

Doktor Judym! On lubi doktora Judyma, nie czytałem „Ludzi bezdomnych”, on ich połknął, słyszałem że książka nierealna, oderwana od rzeczywistości, a on podziwia Judyma, człowieka z ideą zamiast ego albo fiuta (tak słyszałem, nie czytałem).

Mówię, że ja generalnie rzadko jestem poważny. Patrzę za okno i widzę, że akurat mijamy cmentarz. Myślę: życie dostarcza cudownie symbolicznych konfiguracji, które nic nie znaczą.

Koniec. Wysiadamy. Ja idę tutaj, cześć, dzięki za rozmowę, też dzięki, to jedna z nielicznych rozmów z przypadkowych spotkań, która nie była wymuszona, tak, na razie, podaj swój numer, ok. Trzymaj się, Wojtek. Dzięki.

Potem wracam do domu. Biorę prysznic. Jem rybę. Minęło 40 minut. Jadę na osiemnastkę Adriana. Darmowa wódka, darmowe jędzenie. Tańczę, upijam się, spalam kilka fajek i rozkoszuję się tempem życia (godzinę temu wróciłem z Poznania!) oraz tym, że wcale nie miało mnie tutaj być. Wracam do domu, zaczynam pisać smsy do najróżniejszych ludzi. Piszę do 40-letniej nawiedzonej kobiety, że ładnie się opaliłem na twarzy po ostatnim kręceniu w środę. Uśmiech. Zasypiam.

Wstaje dziś o 4 rano. Chłodno, całe szczęście. Mnie boli głowa po wczoraj, nie mogę zasnąć. Męczę się dwie godziny. Zasypiam. Budzę się o 11 i już nie zasnę – umieram. Gorąco. Za to głowa nie boli. Przez resztę dnia już nic nie robię. Jest upał, chodzę w samych bokserkach, ten gorąc usprawiedliwia mnie przed sobą. Jest zbyt męczący, by człowiek cokolwiek mógł zrobić. Nic więc nie robię i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. O, lekkość i swoboda lata.

Myślę o ludziach. Mało się dzieję, gdy jestem sam. Wśród ludzi nabieram ostrości. W samotności tylko myślę, wśród innych zbieram materiał.

Dziś na nic mnie nie stać. Gorąco.

Friday, May 25, 2007

9:42 AM

Obudziło mnie wyzwanie. Dzień dobry Jędrzeju! Cześć, Mikołaj.

Rozebrałem się (swoboda!), popatrzyłem na siebie w lustrze, porozciągałem mięśnie - i odmawiam. Nie, nie, nie, żadnych wyzwań, niczego nie chcę Ci udowodnić, nie pozwolę, by ten blog zmienił się w moją antykreację wobec Ciebie. Rozmawiałem wczoraj z Krzychem na temat mojego i Twojego bloga.

22:35:55 Bucu (GG# 2751599)
ciekawszy od bloga Mikolaja
22:36:18 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
wow
22:36:22 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
w jakim sensie?
22:36:38 Bucu (GG# 2751599)
że się przyjemnie czyta
22:36:44 Bucu (GG# 2751599)
bez wysiłku
22:37:02 Bucu (GG# 2751599)
ale nie dlatego ze tekst jest plytki czy cos
22:37:18 Bucu (GG# 2751599)
ale ze ma swoje tempo
22:37:36 Bucu (GG# 2751599)
u Mikolaja kazde slowo ma jakies miejsce
22:37:52 Bucu (GG# 2751599)
a u Ciebie wydaje mi sie ze wazniejsze jest wrazenie
22:37:58 Bucu (GG# 2751599)
jakie tworzy tekst
22:38:08 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a jakie tworzy?
22:39:44 Bucu (GG# 2751599)
nie starasz sie nikomu imponowac
(...)
22:40:27 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
różnicą między mną a Mikołajem
22:40:35 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
pomiędzy moją notką, a jego blogiem
22:40:37 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
jest to
22:40:47 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
że mój blog nie ma żadnego określonego celu
22:40:57 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
powstał sam z siebie
22:41:08 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
to uważam za najważniejszą różnicę
22:41:10 Bucu (GG# 2751599)
raczej z Ciebie
22:41:18 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
no tak
22:41:31 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
niczego nie chce przez tego bloga osiagnąć
22:41:38 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
na podstawie tego
22:42:04 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
można jeszcze odsłonić jedną istotną różnicę
22:42:07 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
mianowicie
22:42:15 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
Mikołaj jest intelektem
22:42:20 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a ja intuicją
22:42:22 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
tak mi sie wydaje
22:42:37 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
że jeśli czasem otrę się o geniusz, piękno czy coś takiego
22:42:40 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
to przypadkiem
22:42:43 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
sam z siebie
22:42:55 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
niczego nie wypracowuję
22:42:57 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a życie
22:43:01 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
po prostu mi się 'zdarza'


Trochę śmieszne, bo niby dałem się Tobie przywiać w kierunku formy, jaką blog mój przybrał, jednak nie chce już odlatywać i przybrawszy te kształty automatycznie przywiązałem do nich sznureczek balonika. Mój blog nie aspiruje do zaistnienia na przestrzeni międzyludzkiej i nie ma mi przynieść niczego konkretnego, jest całkiem bezcelowy (lecz najlepiej w ten sposób wyraża mnie). Życia nie mam zaplanowanego, w ogóle przyszłość to dla mnie abstrakcja, a ja nie jestem w stanie dotrzymać Tobie kroku na Twojej płaszczyźnie.

Mistrzu dyskusji! Chciej, a zmiażdżysz mnie argumentami, utonę w nich, gdyż wszystko można udowodnić, a ja nie będę w stanie tego ataku odeprzeć.
Pokonaj mnie na innej płaszczyźnie, pokaż, że żyjesz intensywniej, że spotyka Cię więcej, że masz za sobą więcej orgazmów i przeciwstaw swój starannie konstruowany wizerunek z moją przypadkowością i niestałością, a jedyne na co będzie mnie stać, to wygrzebanie się spod Twego buta.
Odmawiam Ci. Nie chcę tworzyć tej notki, by odbić piłeczkę, nie chcę ruchać się z kimś, by Ci o tym napisać.

Rzucasz wyzwanie mojemu wziuu, wziuu jednak nie jest w stanie odpowiedzieć, jak miałaby owa kwintesencja chwilowości, ulotności i nieokreśloności formułować myśli przeciwstawne Twej namacalnej konkretności. Twoja materialność czyni Cię zabójczo konkretnym, a ze swoim niemieckim nazwiskiem jesteś niemiecko konsekwentny w autokreacji (to nie zarzut!). Lecz dla wziuu w ogóle nie do pomyślenia jest myśl o rywalizacji.

Thursday, May 24, 2007

Totalne wziuu.

Za namową Mikołaja zakładam. Oj, nie jestem zbyt samodzielny.
A jednak chyba jestem - i to do przesady. (Tak mi się chwilowo wydaje.)

Dzień dzisiejszy w ogóle w mym życiu nie zaistniał, ot, zdarzył się, ja jednak w nim nie uczestniczyłem na żadnej płaszczyźnie.

Wstałem około godziny 8 am, włączyłem komputer i słuchałem muzyki. Leżałem przy tym na łóżku i przeciągałem się bardzo długo i było to niezmiernie przyjemne, ten leniwy poranek czwartkowy wyrwany ze szkolnego kalendarza jawił mi się jako nadprogramowy weekend.
Świat właściwie skurczył mi się na moment jedynie do rozciąganych mięśni, a ciało ogarnęła totalna błogość, co było najprzyjemniejszą częścią tego dnia.

Potem zająłem się dość mechaniczną pracą: segregowałem pliki filmowe, następnie przeczytałem poradnik jak napisać scenariusz filmowy (nędzne porady). Zgłodniałem i wziąłem się za przygotowywanie obiadu (na który przyjść miała Marta). Obiad zrobiłem (dość marny), a Marta przyszła. Obiad zjedliśmy (dużo zostało), potem obejrzeliśmy niesmaczne (choć ja pochłonąłem je z apetytem) filmy z zeszłorocznej imprezy, gdy absolutnie się upiłem z Savem i Dominikiem. Przez 20 minut wspólnych prób porozumienia się naszej trójki w języku niemieckim ("wir haben schizen", "napierdolen") nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Śmiałem się głośno i szczerze, a tamta impreza przypomniała mi się z całą wyrazistością i poczułem przyjemne mrowienie w nosie z powodu jej ulotności. Ukradkiem zarejestrowałem minę Marty, nieco jakby zdziwioną, oczy cofnięte, schowane za okularami, które (bynajmniej) nie były w stanie jej ochronić (wręcz przeciwnie). Oto ja, proszę pani, choć nieco bardziej niż zwykle rozpasany i prostacki. Nic nie mówiłem. Nie czułem wstydu, jedynie radość obcowania z tak żywo wizualnym wspomnieniem. To było miłe.

Potem próbowaliśmy rozmawiać. Rozmowa z gatunku tych, które próbują a nie mogą. Brak wspólnych mianowników, halo halo, czy pani mnie słyszy (tak), halo, czy pana w ogóle to obchodzi?...
O, chyba zlokalizowaliśmy problem.

Otóż, proszę pani i proszę pana (jakiego pana?!), ni krzty powagi we mnie nie było. Rozmowa poważna, temat mnie dotyczący, całkiem ode mnie zależały losy tej znajomości i dalszej dyskusji a ja - nic. Patrzę na swój palec (u nogi), wyglądam za okno (blok - nie blog - widzę). Nie jest mi źle, nie jest mi dobrze. Jędrzej jest. Mówię o tym. Jestem lekki, tylko teraz, chwilowy i ulotny. Nie kłamię - wyrażam swój obecny stan. I przedtem nie kłamałem - wyrażałem swój ówczesny stan. Wszystko co mówiłem - prawda najprawdziwsza, jak Bozię kocham (nie no, teraz żartuję, ale naprawdę prawda to była prawdziwa!). Wszystko co mówię teraz - choć radykalnie inne, bo chłodne i niestałe - też prawda, może nawet bardziej prawda o mnie, niż wszystko co myślałaś przedtem. No więc co - wychodzisz, a ja idę siku.

Potem nie pamiętam co. Jędrzej jest. Potem dzwonek do drzwi, Bogna, o cześć, siema, chciałam Cię odwiedzić, dobrze. Mówimy. Dobrze mi się mówi, słowa same się mówią, nie aspiruje tymi słowami do niczego, w ogóle do niczego nie aspiruję, mówię, bo słuchasz, bo chcesz żebym mówił, a więc popychasz mnie w tym kierunku, a ja o nic się nie opieram, jestem ruchomy choć bezwolny. Mówię niestworzone historie, zachowuję się dziwnie, śmieję się, bardzo dużo się śmieję i ten śmiech wywołuje, że uśmiecham się i jest mi ciepło, otacza mnie pierzyna, leciutka a jednak bardzo szczelna. Mówię o baloniku, że taki balonik, nie z helem, ale z powietrzem, że sam się nie wznosi, ale że ma taki sznurek, na którego końcu nie ma żadnego kamienia i że on jest bardzo śliski i nikt nie może go chwycić i patrzę za okno i widzę, że nie wieje wiatr, więc mówię, że nie wieje wiatr i dlatego tutaj siedzę, gdyby ktoś zawiał, to bym się ruszył i pofrunął w jego kierunku, ale jest cisza, więc sobie siedzę i mówię i wtulam w pierzynkę.

Mmm.

Potem mówimy o życiu (każdy o swoim), a ja opowiadam o różnych swoich etapach, Ty chyba jesteś zaskoczona jak o nich słyszysz, w ogóle nie wiem tak naprawdę co o mnie myślisz, czasami jakbym taką stroskaną matkę widział (ale pozytywną matkę). Ta retrospekcja jest miła, podoba mi się to życie, całkiem bogate, lubię, że mam o czym mówić.

Mówię: Mógłbym być w tej chwili w Sajanach albo nad zatoką Karpentaria albo w Finladii i czułbym się tak samo. Ojej, unoszę się, skąd ten hel, kto zamienił powietrze, ależ nie ma wiatru. Wzlatuję do góry i widzę się (siedzę pod sufitem) jak leżę na łóżku, na brzuchu, nóżki zgięte w kolanach, wesoło mykają, a Jędrzej mówi, że się widzi, że ma perspektywę trzecioosobową i że niczego nie brał (bo w sumie mogłaś sobie tak pomyśleć). I nic się nie stało, tego nie wywołał żaden środek ani żadne zdarzenie, to się po prostu dzisiaj stało. Jestem ulotny i chwilowy i takie totalne wziuuuuuuuu... Bogna wraca do domu, ja też wróciłem do ciała. Jest leniwie. Piszę do Mikołaja, chwalę się sobą, to też jest przyjemne, więc czemu by nie?
Propozycja, założ se bloga.

Uległem więc ulotnej propozycji Mikołaja, bo czemu nie? Jego rzucone na wiatr zdanie, przywiało mnie w tym kierunku, w tym więc miejscu się realizuje, choć wcale mi to nie jest potrzebne, ani nawet nie mam szczególnej na to ochoty.