Friday, June 22, 2007

Rodzice

Ojojoj. Co za początek wakacji (jaka lekkość przyjemnej próżni powinna mnie opanować!). Tymczasem – wezwanie i obowiązkowy dowóz do domu z wyjaśnieniami po fakcie. O co chodzi. Otóż, okazało się, że blog ten dotarł do moich rodziców.

Lekkość moja, przez ostatni miesiąc błogo mnie usypiająca, niepokoi, jak się okazuje, otaczające środowisko. O co chodzi, o co chodzi. Otóż. Otóż niepokój budzi brak odpowiedzialności i jakichś perspektyw bardziej określonych, brak sprecyzowania mojego i kompromisu.

Przyznam: rozmowa z rodzicami to nie jest grunt lekki. Otóż. Każde słowo ma swój ciężar, czai się za nim potencjalna Konsekwencja. Różnica w rozmowie z rodzicami, a z kimkolwiek innym jest taka, że w pierwszym przypadku rodzic ma nade mną jednak (pewną) władzę, natomiast co do rozmowy z kimkolwiek - można się jej zrzec w każdej chwili, wychodząc chociażby.

Co dalej. Rozmowa z rodzicami jest jednak przymusem, albo właśnie kompromisem – wojna przeciw rodzicom (odmówienie im prawa do wiwisekcji) to ścieżka niosąca za sobą konsekwencje i odpowiedzialność, a ja nie jestem gotów, by ułożyć sobie życie samemu (choć jestem w stanie w obecnej sytuacji ułożyć sobie życie szczęśliwie). Dlatego też czuję się nieco nagięty, co nie jest uczuciem przyjemnym.

No ale dobra. Stało się już. Nie wiem czy sam zdecydowałbym się na wmieszanie rodziny do moich eksperymentów (rodzina – to jednak bezpieczny grunt, przystań, do której mogę wrócić w każdej chwili, nie wiem, czy warto byłoby ryzykować stracenie tego), no ale jeśli już to się zaczęło (nie z mojej inicjatywy), to pozostaje mi tylko ten fakt przyjąć – i ustosunkować się do niego.

Mogę albo zrezygnować, albo posunąć się dalej.

Mam już nieco namieszane pod czachą, wstąpiłem na pewną drogę ekshibicjonizmu i tworzenia spięć i nie zamierzam się zatrzymywać (ścieżka moja wydaje mi się słuszna, poza tym lubię ją), robiąc tak - czułbym się źle: zmarnowany, martwy i przerobiony przez kogoś. No więc jedziemy dalej (a stawka zostaje podbita i teraz potencjalną konsekwencją jest jeszcze reakcja rodziców).

(Niby za parę lat to będzie nic, jednak mam lat 18 i teraz od tego zależy właściwie bardzo dużo.)

Nie jestem pewien czy podołam tej próbie, muszę jednak przyznać, iż jest to wyzwanie dość odświeżające. Czuję jednak troje oczu, które przez ramię tutaj mi zaglądają, co też napisałem i – oj! – jak się czuję rozebrany! Oto jednak jest kolejna skrajność, czuję, że tracąc tę przestrzeń neutralną, jaką do tej pory był mój dom, gdzie mogłem (jeśli tylko chciałem) wypocząć całkiem bezrefleksyjnie i bezstresowo, nieco bezosobowo wręcz, czuję że tracąc to, przesuwam się bardziej w stronę marginesu. Nie wiem jeszcze, czy można żyć bezustannie na skraju i czy żyjąc krańcowo, kraniec nie staje się środkiem, nie wiem nie wiem. Ale co zrobić. (Jędrzej – jestem tuuuu… - hi, hi, Hubi).

Konfrontując się z kimkolwiek innym – jestem (nawet prawnie!) na tej samej pozycji co on, jesteśmy równi. Konfrontując się z rodzicami – jestem poniżej, gdyż jestem od nich zależny (nawet prawnie!). Ryzykuję, odsłaniając się, jednak to ryzyko (a niech to!) pociąga mnie. Stawka duża, jednak możliwości dość kuszące (odsłonięcie całkowite i całkowita akceptacja rodziców – piękne!). Jeszcze nie wiem (tak poza tym to nieco adresuję tę notkę do nich, trudno, żeby było inaczej, sorry ktokolwiek inny).

A w ogóle to ten ciężar – ciąży mi. (Ha! Lekkość moja ciąży innym, a cudze ciążenie zaciążyło na mnie). Chcę lekkości i szukam jakiejś drogi by sznureczek wyplątać z tego splątania, by balonik uwolnić spod tego głazu. Nie wiem jeszcze, czy uciąć sznureczek, czy unieść głaz ze sobą. Za to wiem, że lekkość jest zajebista i że czuję się z nią jak nigdy przedtem (że tak dobrze, w sensie).

1 comment:

mademoiselle R. said...

Prawda jest taka, że w takiej sytuacji nie ma sposobu na obejście pewnych truizmów i na przejście dalej, na jakąś wyższą półkę rozważań nad problemem.
Oczywiście nie chciałabym w tym miejscu stać się jakąś wiedźmą, która unosząc się pół metra nad ziemią na nowoczesnym mopie zamiast miotły, będzie wrzucała wprost do Twojego mózgu oklepane frazesy. Ale przechodząc do sedna. Wojna z rodzicami, prawie bez znaczenia o co, praktycznie nie ma sensu. Jak sam wspominasz, stawka jest zbyt duża, choć ryzyko pociągające, ale marzenia o całkowitym zrozumieniu i zaakceptowaniu wydają się być niemożliwe do stuprocentowego spełnienia. Nie można wymagać od drugiej osoby, kimkolwiek by ona nie była, że zaakceptuje całkowicie nasze postępowanie. Tym bardziej, że rodzice są taką dziwną instytucją, która rości sobie do nas pewne "prawa"-nie jest to zarzut, ale stwierdzenie faktu, ale równocześnienie nie biorą pod uwagę tego, że ich dzieci nigdy nie będą z nimi całkowicie szczere. Przyczyna takiego działanie nie jest ważna, ale mechanizm - jak najbardziej. Wspominasz o neutralności... Nie mam prawa, żeby mówić "gdybym była..." itp, ale wydaje mi się, że dobrze byłoby ją zachować, chociażby dla tzw. "higieny psychicznej" oraz z powodu miłości rodzicielskiej, nazwijmy to, w końcu rodzice nie są od tego, żebyśmy niszczyli sobie nawzajem życie, prawda?
I w tym momencie poczułam się jak jakiś pieprzony psychoanalityk... Nie wiem, czy coś wynika z tego co napisałam, ale mam szczerą nadzieję, że tak, chociaż w minimalnym stopniu.
Co do poprzedniego wpisu, domyślam się, że nie będziesz się dzielił przypuszczeniami, to zrozumiałe(he, he). Ale powiem Ci, że z tego co Ci tu wypisuję i z mojego przklętego bloga prawdopodobnie dowiesz się więcej o tym co myślę, niż gdyby przyszło nam o tym wszystkim rozmawiać. Nie twierdzę, że to dobrze, ale cóż, taka natura, nic na to nie poradzę.
Mimo wszystko nadal płaczę za Carlsbergiem...