Thursday, September 27, 2007

"Katyń".

Napisom końcowym nie towarzyszy muzyka, w sali więc przez kilka minut zalega cisza i ciemność. Dopiero gdy zapalają się światła, ludzie otrząsają się.

Ten film jest p a r a l i ż u j ą c y.

I nie podobał mi się szczególnie (średni był).

Jak mogę mówić, że mnie znudził? Nadaję przecież ze swego osiemnastoletniego brodzika, niedoświadczony w walkę z systemem i wojnę. O śmierci nie potrafię powiedzieć NIC. Nie wolno mi tego filmu krytykować, ponieważ nie wiem o czym mówię, ten film jest poza moją perspektywą. Dlaczego więc nie poprzestanę na stwierdzeniu, że mnie nie dotyczy? Czemu brnę dalej?

Chodzi o kategoryczność cierpienia, które film wywołuje i o którym opowiada. Cierpienie p a r a l i ż u j e, ja tego nie neguję, a zgadzam się całkowicie. Człowiek cierpiący jest niekonkretny, często nie potrafi nic zrobić, gdyż cierpi, a problem go przerasta, więc się po prostu trwa. I z tym nic zrobić nie potrafię.

Ale. Kwestia Polski. Dlaczego ciągle rozpamiętujemy historię?

Mamy chlubną przeszłość, bardzo romantyczną i bohaterską (choć niezbyt opłacalną). No i pięknie. Ale dlaczego tak mocno nas ta przeszłość trzyma za pysk? Odnoszę wrażenie, że dawni Polacy byli silni, z narodową osobowością przynajmniej, a obecni są słabi i - co wydaje mi się nieco uwłaczające współczesności - pozwalają by martwi ich kontrolowali.

Nie chcę powiedzieć, że ten film jest fałszywy, czy kiepski. To jest film historyczny i jako taki ma swoje prawa, których nie jestem w stanie kwestionować. Chcę tylko powiedzieć, że jestem przeciwny umartwianiu się, szukaniu pretekstów dla płaczu, stwierdzeniom typu: zobacz ile wycierpiałem, więc czego Ty jeszcze ode mnie wymagasz. Jak dla mnie to do niczego nie prowadzi (poza stagnacją). Cierpienie paraliżuje zarówno cierpiącego, jak i jego otoczenie, ja w obliczu osoby cierpiącej nie mówię wszystkiego (poprzez taktowność) i nie potrafię łączyć się z nią w bólu, tak szczerze. (Nie. U. Miem.) Więc się stoi nad grobem. Stoi się. Sto-i.

A ja chcę biegać! Dlatego uciekam od cierpienia, gdy tylko mogę, cierpienie jest dla mnie ostatecznością, z którą staram się jak najszybciej skonfrontować i wyzwolić od niej. Może mutantem jestem.

Lecz. Jeśli miałbym umierać za Polskę (bogowie, ja?! i - ZA CO?!) to wcale nie za taką, gdzie stawiałoby mi się pomniki. Nie chciałbym Polski, w której wspominałoby mnie się z czcią, pamiętając o mojej chwalebnej śmierci. Śmierć unifikuje (to akurat Wajda pokazał bardzo prawdziwie). Ale ja nie chcę tej unifikacji, nie chcę by pamiętano moją śmierć (taką samą jak milionów), lecz moje życie, tylko ono mnie obchodzi.

Dlatego wychodząc z sali, na przekór cierpieniu i śmierci uśmiecham się w duchu do swojego życia, do swojej młodości i braku rozległej historycznej optyki, do swojej płytkości i żartów, do swej niedojrzałości. Bo jeśli miałbym umierać, to raczej w imię radości, niż smutku. Bo przed śmiercią raczej tęsknił będę do chwil beztroskich, niż ciężkich i ważnych. Więc uśmiecham się, a uśmiech mój oddaje hołd życiu.

Thursday, September 13, 2007

Antymarynka.

Pamiętam taką scenę, gdy w pierwszej klasie liceum, mniej więcej w grudniu, usiadłem na parapecie szkolnym, westchnąłem sobie i pomyślałem, że już niedługo ta szkoła się skończy. To dosyć smutne było.

Wspomnienie to powróciło do mnie, gdy wróciłem do szkoły teraz, w trzeciej klasie. Bo faktycznie, ta szkoła zaraz się skończy. Tylko że teraz już nie wzdycham ciężko.

Koniec wakacji, a ja chcę iść do szkoły! Nawet żałuję, że w pierwszym tygodniu nie mogę się w niej zjawić. A potem się zjawiam. I po godzinie historii mam dosyć. Wychodzę na korytarz na przerwę, rozglądam się i nie widzę.

Czym podyktowana jest różnica mnie w pierwszej klasie, a mnie teraz? Otóż, tak sobie myślę nieskromnie, przerosłem tę szkołę. Pierwsza klasa, a ja patrzę na ludzi w Marynce z oczarowaniem. Ja byłem przecież chłopcem wychowanym w trzydziestotysięcznym mieście i wielkość Poznania i renoma najlepszej szkoły w Wielkopolsce onieśmielały mnie. Ludzie którzy tutaj są, każdy to przecież musi być k t o ś , jeśli już tu jest. To jest szkoła z klasą przeca. I faktycznie, było lepiej dużo lepiej niż w gimnazjum (ojojoj, jakże lepiej!).

Ale tak sobie minęła pierwsza klasa i minęła druga. I szczególnie te ostatnie miesiące przed wakacjami. I ja powoli, a systematycznie od szkoły się oddalałem, ona przestawała być s e n s o w n a. Abstrahuję już od jakichkolwiek szkół w ogóle, od tego, że uważam, że mimo wszystko do matury lepiej przygotowałbym się w domu, ucząc się samemu polskiego, angielskiego, czy wosu, a nie mając na głowie chemii, biologii, matematyki i w ogóle całego tego nadbagażu, z którego i tak nie skorzystam, a który muszę zaliczyć i taszczyć ze sobą przez dwa, niekiedy trzy lata. Nie chodzi mi tutaj o system szkolnictwa, o ramy, o brak miejsca dla wolnego ducha, gdyż o tym powiedziane było już wiele.

Chodzi mi o te nieszczęsne frekwencje i zachowania dobrze w szkole widziane. Że jest dobrze, jak ma się zaliczone i odhaczone lekcje, usprawiedliwione nieobecności (tych jak najmniej!) i wkuty materiał. Wtedy jest ok, i nikt się nie czepia. To głupie, nie jest ważne, czy ktoś został w domu, żeby się czegoś nauczyć, w szkole trzeba być, podejście ze strony niektórych nauczycieli jest takie, że ważniejsza jest obecność niż wiedza.

Druga sprawa: rola społeczna szkoły, to, że spotykam w niej ludzi. Pod tym względem szkoła stwarza cudowne możliwości zahaczenia o drugiego człowieka, to jest czas ogromny, kilka o b o w i ą z k o w y c h godzin dziennie w jednym miejscu, wspólny wiek i dola zbliżają i solidaryzują ze sobą młodzież. I przyznaję, poznałem mnóstwo osób. Dzięki. Ale odczuwam tę unifikację. Kit z mundurkami, nawet gdyby były. Ale program taki sam dla każdego, każdy wie to samo, każdy zakuwa to samo. Na historii nie porozmawiasz o historii, możesz tylko wkuwać, recytować i co najwyżej uzupełnić to, czego inny zapomniał w trakcie swej recytacji. Próby dyskusji trafiają w pustkę raczej, albo muszą być w ramach programu.

Bo w tym roku stało się coś niefajnego ze mną albo z Marynką. Otóż, tak naprawdę, nic się nie dzieje. Wyleczyłem się całkiem z Marynki, czuję się, jakbym zmył jej makijaż z twarzy. To co wydawało mi się bardzo ponętne przez półtora roku, teraz, przy poznaniu bliższym, przy znużeniu, okazuje się złudzeniem.

Rozmawiam ze swoimi znajomymi. Mówię na dzieńdobry "Antymarynka" i słyszę w odpowiedzi "Antymarynka". Co się stało, przecież Savowi też było przykro, że ta szkoła tak szybko zleciała, a teraz po pierwszym dniu również nie może wytrzymać.

Więc wychodzę z lekcji na przerwę i nie widzę. Czego nie widzę?

Ja przecież przez całą drugą klasę uwielbiałem życie szkolne oraz jej folklor i obserwowałem ludzi, obserwowałem masę ludzi, w mojej głowie była cała taka półeczka osób, które obserwuję na przerwach, którymi się interesuję, których życie sobie wyobrażam i których wyobrażenia mnie inspirują. Mało tego. Niektóre osoby znajduję w Internecie i szpieguję, wyszukuję ich wiadomości, zdjęcia, opinie o nich. I raczej nie ujawniam się z tym i nigdy nie poznaję tych osób osobiście i nie zamieniam z nimi słowa (choć ich głos na ogół znam, gdyż poluję na niego w trakcie przerw). I to była ta tajemnica, ta możliwość jaką przede mną stawiała ta szkoła, to ten najważniejszy czynnik stanowiący o atrakcyjności, pierwiastek atrakcyjności cudzego niepoznanego życia, który nagle przestałem odczuwać. Nie wiem jeszcze gdzie zniknął (czy we mnie, czy w szkole). Ale przychodzę do szkoły i nic. Żaden folklor. Obowiązek. Przerwy pomiędzy lekcjami (a nie osobne rozdziały życia towarzyskiego!). Nudy. Ja jeszcze się nad tym zastanowię. Chciałem tylko zasygnalizować istnienie takiej emocji we mnie. Może jak ją przetrawię, będzie kolejna notka. Może inna całkiem.

Ale Marynka jest do dupy.

Tylko, że mnie to nawet teraz cieszy, to moje zobojętnienie. Ponieważ nie będzie mi żal opuszczać Marii M. to raz. Dwa, że mając wobec niej obojętny stosunek, mogę sobie na wiele więcej wobec niej pozwolić.

Tuesday, September 11, 2007

Grzesiek Słowiński

Fragmenty, które napisałem o nim półtora roku temu:

Grzesiek jest ciekawy. Oczytany i z historią. To pierwsze jest rzadką cechą u szesnastolatka, jednak to drugie jeszcze bardziej. Grzesiek, gdy miał jakieś 11-12 lat był jednym z dwóch najbardziej znanych polskich fanów Harry’ego Pottera. Przeprowadzono z nim wywiad, czasami rozdawał autografy. Były jakieś afery i miał ogólnie aktywne netowe życie. To mnie zbliża do niego.
Poza tym Grzesiek maniakalnie propaguje esperanto. Za mocno.
Trudno z nim rozmawiać. Jest chyba mało komunikatywny, trudno usłyszeć od niego odpowiedź stricte na temat zadanego pytania. Zawsze ginie w jakimś morzu własnych pomysłów i dygresji, którymi chce się podzielić. Tylko że chyba nie ma z kim i przez to nieco z przesadą próbuje się narzucać. Słucham go, bo wiem że sprawia mu to przyjemność. Poza tym w jego klasie są fajne dziewczyny.


Dzisiaj mniej więcej mógłbym to podtrzymać, choć mam i kilka nowych spostrzeżeń. Tego narzucania też nie dostrzegam ostatnio aż tak wyraźnie. Poza tym Grzesiu ma bardzo ciekawe zainteresowania. I mnóstwo czyta.

Grzesiek przeczytał dwa moje teksty i zasugerował, bym z jednego usunął wstęp. Zgadzam się z tym. Wczoraj jednak użył argumentu, że "nie należy przyznawać się do słabości". Początkowo chyba nawet machinalnie przytaknąłem, jednak wieczorem przypomniałem sobie o tym. Nie, jednak się nie zgadzam.

Wydaje mi się, że właśnie w odkryciu tkwi moja największa moc. Odkrywając się, uprzedzam jakąkolwiek demaskację, a więc nie pozwalam nikomu zainicjować ataku na siebie. Odkrycie się pozwala mi realizować swoje pragnienia.

Dla dobrego odkrycia potrzebuję kilku założeń. Po pierwsze, muszę być przekonany o prawdziwości moich pragnień, uczuć i zachowań. Jeśli jestem pewien, że pochodzą ze mnie i służą mnie, to - po drugie - muszę wyzbyć się wstydu. Wstydu wyzbywam się w następujący sposób: uznaję, że wszystko co pochodzi ze mnie jest ode mnie niezależne, że jeśli jestem głodny, to tego nie zmienię, że jeśli ktoś mi się podoba, to nic z tym nie zrobię. Jestem więc postawiony przed kwestią, na którą nie mam wpływu, gdyż wynika ona z mojej n a t u r y. I właśnie naturalność jest sednem. Jeśli na coś nie mam wpływu, to jestem na to skazany, jeśli jestem skazany, to nie jestem za to odpowiedzialny, a jeśli coś nie jest moją winą lub moją zasługą, to nie wstydzę się tego, bo przecież nie ja to sprawiłem.

Zobrazuję to: mamy umysł, który potrafi myśleć, podejmować decyzje. Jednak umysł jest osadzony w pewnych ramach, sam umysł jest fizyczny, jego ramy zostają odgórnie przydzielone od mamy, taty i genów. Jasne, można postąpić wbrew tym ramom, przekroczyć je. Ale po co? Czuję się spełniony, realizując potrzeby mojego ciała, nie chodzi tylko o głód, pożądanie, etc., do tych potrzeb dochodzi także kultura, czy potrzeba kontaktu z innymi. Dlatego umysł wydaje mi się narzędziem mającym na celu rozwiązywanie zapotrzebowań ciała (psychika jest komentarzem fizyczności, powiedziałem kiedyś).

Jest taka piramidka (Masłowa?) potrzeb, gdzie u podstaw są najbardziej pierwotne potrzeby, głód i fizjologia. Zaspokojenie ich pozwala przejść na inny poziom (estetyka, etyka). Do czego dążę? Do tej mojej słabości i odkrywania się. Nie wstydzę się swojej słabości, gdyż uznaję ją za n a t u r a l n ą. Jeśli we wstępie przyznaję się, że nie wszystko mi wyszło, to nie robię tego z powodu poczucia obowiązku wobec prawdy. E tam, uczciwość. Chodzi mi jednak tylko o samego siebie. Oszukiwanie innych, zgrywanie kogoś innego, tylko po to, by inny nie dostrzegł naszych błędów - to uwłaczające. Błędy te nie znikną, to raz, a dwa, że tym samym samego siebie określa się jako uzależnionego od cudzej opinii. A tego nie chcę. Przyznanie się do błędu to więc zagrywka dla samego siebie. Samemu sobie udowadniam, że inny nie ma nade mną kontroli.

Thursday, September 6, 2007

Tajchman wraca do łask

Poprosił ładnie.

Przyznał się, że po tym jak usunąłem u siebie linka do niego ruch spadł mu mniej więcej o 30% (co mnie bardzo usatysfakcjonowało).

Powiedział mi co zrobić, żeby mieć statystyki bloga i sprawdzać ile osób dziennie wchodzi na niego (także teraz monitoruję już ruch tutaj).

Poczułem się usatysfakcjonowany. I wybaczyłem popełnione grzechy.

Przy okazji dorzuciłem jeszcze trzy linki:

Bartosz Dąbkowski to wciąż młody student i utalentowany szachista, o głupim poczuciu humoru. Jego strona długo już nieaktualizowana, ale może go zmobilizuję tym podhaczeniem pod siebie.

Dominik Kopeć to mój znajomy, który mnie ostatnio podlinkował, a to zobowiązuje. Kiedyś wspólnie kręciliśmy dużo głupich filmów, potem na rok o nim zapomniałem, a teraz sobie przypomniałem.

Michał Krotoszyński to bardzo dawne dzieje, ale co tam, pochwalę się przynajmniej, że mam dużo znajomych i zareklamuje go i dorzucę jeszcze jednego linka, żeby Tajchman nie rzucał się zbyt w oczy.

Taka notka organizacyjna. Niedługo szkoła. Będzie śmiesznie.