Wednesday, May 30, 2007

re: How much wood would a woodchuck chuck?

Bogowie, co ja w tym Herzogu widzę. Czasami się pytam. Obraz bardzo statyczny, mało się dzieje, strasznie to nie jest filmowe.

A z drugiej strony oglądam - i odczuwam, że obcuję z czymś innym, czego już się nie robi i czego nikt inny by nie nakręcił. To nie filmy spektakularne, lecz szare i znudzone. Ziewam.

Widzę człowieka, często żałosnego i zniszczonego, często prostaka. How much wood would a woodchuck chuck - mistrzostwa świata licytatorów bydła - dociera do nich Herzog i kręci. Westernowe kapelusze, brudne robocze koszule w kratę i stare, wytarte marynarki, niedogoleni i łysiejący. 53 startujących i trzy razy więcej osób na widowni - a rozróżnić ich nie sposób. Czuję ten pot, który pokrywa ich ciało i spływa spod pach (zmieszany z wszechobecnym kurzem), a którego nie zmyją wieczorem - bo po co. Za wiele, nie wytrzymuję tej płaskości, utwierdzam się w przekonaniu o beznadziejności tego życia, smutno mi, bardzo płasko, te żarty rzucane przez uczestników, śmiech widowni i radość chwilowego komika - jakie płaskie, jak męczące. A w tle - słowa, tysiące słów na minutę, które w swej pogoni zyskują cech ogłupiającej, lecz dziwnie melodycznej mantry.

Człowiek płaski, lecz niezwykły? O tak, Herzog ukazuje typ ludzi, 53 licytatorów wymawiających 5-10 słów na sekundę (tak to brzmi!), jedna cecha zrealizowana perfekcyjnie, lecz co z tego, gdy na innych płaszczyznach Ci ludzie są zaniedbani, brzydcy, odpychający i płascy. Aj.

Żaden komentarz, sam obraz. Niczego nie uczy, jedynie pokazuje. Dzięki, Werner, najprawdopodobniej wcale Cię nie rozumiem, ale tym lepiej, tym czuję się cieplej i mocniej, jak gdybym wyciągał z Ciebie coś własnego. Długie ujęcia, mało montażu. Mało filmu, dużo człowieka. Mało piękna, dużo nudy.

Ilu ludzi już sportretowanych! Syberyjscy dziadkowie o brzydkich, mongoidalnych rysach wydający z siebie fascynująco nieludzkie dźwięki (i pomyśleć, że to nie przeszło wcześniej przez żaden komputer), rosyjski Jezus (całkiem przekonujący), atleci, indianie, starszy facet z Krety, który odmawia mówienia ("Nic nie powiem. To moje ostatnie słowo.") a wieczorami gra w gospodzie na lirze, człowiek mieszkający z niedźwiedziami, dzieci, uzdrowiciele, ślepa staruszka, Klaus Kinski. Co to w ogóle za ludzie - skąd on ich bierze. Ilość! Gdzie on ich wszystkich znajduje, jakie życie prowadzi, że ich znajduje.

Człowiek, a świat - interesuje mnie przede wszystkim. Te obrazy (obraz jest tutaj idealnym słowem!) - przyglądam im się i mogę myśleć, refleksić sobie. Mam do Wernera zaufanie że nie podkoloryzowuje (a ja bym to pewnie zrobił, jestem zbyt filmowy).
To także człowiek w świecie, pejzaże, portrety natury - to wszystko jest prawdziwe i naturalne. W tle muzyka, chropowata, często śpiewają bohaterowie dokumentu. Prawdziwe! Podpatruję więc człowieka, czasem uchwyconego w żywiole beznadziejności, iluzoryczności i płytkiej dziwności. A czasem podpatruję Kinskiego. No. Lubię te filmy, choć nie wiem, czy będę oglądać je po kilka razy.

Idę spać, zmęczył mnie już Herzog (dziękuję!).

Monday, May 28, 2007

Lekcja naiwności (Jędrzej, Ty debilu!)

No ja nie wiem.

Czy mi się aż tak nudzi? Przyznaję, jał ostatnimi dniami przypiekał dość żarliwie wypalając powoli ze mnie jakąkolwiek motywację. Dopiero wczoraj, mając tego dość, przemeblowałem w pokoju i - wzmocniony tym materialnym aktem zmiany - po bardzo przyjemnej burzy - poszedłem biegać, co okazało się wysiłkiem bardzo odnawiającym.

Ale to generalnie kropla w morzu, niewiele znaczący szczególik, mnie natomiast doskwierał głód Człowieka i głód Zdarzenia. Czy to dlatego dałem się uwieść konfiguracji, która miała mnie spotkać już następnego dnia? Od piątkowej rozmowy z Wojtkiem minęły dwa pełne dni, świadomość czego zaczęła mi nieco doskierać.

Wstaję rano. W szkole - NIC! Wracam do domu. Idę Kórnicką. Zaczepia mnie rowerzysta szukający mechanika (zatrzasnął kluczyki w środku). Rower pożyczył od jakiegoś kolesia, któremu dał dokumenty w zastaw. Pan Tomek (ten od zatrzaśniętych kluczyków) w pakiecie z rowerem otrzymał również odtwarzacz mp3 ("żeby mu się nie nudziło"). Mp3 dostał! Słuchajcie uważnie tej historii (jakże naiwnej) i przypatrzcie się mojej reakcji (jakże naiwnej!). Nie wiem gdzie jest jakiś mechanik, nie mam też nikogo, kto podwiózłby Pana do domu. Rozmawiam rozmawiam (mam nastrój żeby być miłym). A może ktoś mógłby pożyczyć mi pieniądze na taksówkę (oddam nawet więcej!). Ale to moje ostatnie 50 zł.

Napisano: "cechuje go lekki stosunek do pieniędzy".

Patrzę jak odjeżdża (10 metrów ode mnie) i myślę (20 metrów) że już tych pieniędzy nie odzyskam (50 metrów). I że wiedziałem o tym od początku (100 metrów).

Zastanawiam się, dlaczego dałem się uwieść. Chciałem się wyrwać poprzez głupotę, czy po prostu głupotę okazałem? Prostak mnie upokorzył (wysławiał się dosyć pospolicie), hańba i wstyd; to nawet nie pokrzywdzenie (które czasem można w życiu przyjemnie wykorzystać), gdyż sam sobie jestem winien...
Chwilo słabości (jakże słońce przypiekało - co za żałosna wymówka!), piętnie na mym dniu. Ale co to? Z pustym portfelem idę dalej Kórnicką i lekki jestem - lekki (a w ręce trzymam śmietankę szczecińską 18%). Wchodzę do domu, zakluczam za sobą drzwi i otrząsam się. Kurwa (mówię).

Jędrzej, Ty debilu!

Jaka lekkość, gdy żałosność! Jaka lekkość, kiedy pustość (nie pustka)! I cień własnej głupoty towarzyszy mi już przez resztę dnia, a im słońce niżej na niebie, tym większy. Wstydzę się tego i wymyślam historyjkę że mnie okradziono, jednak nie czerpię satysfakcji z tego oszustwa (a przecież uwielbiam ściemniać!), ono wręcz dobija mnie jeszcze mocniej. Nie wytrzymuję i postanawiam rozliczyć się z własną głupotą i nie ukrywać jej, lecz odsłonić, ukazać wszystkim, by nikt nie mógł mnie zawstydzić (bo sam się przedtem zawstydzę).

Mam numer do Tomka, dzwonię. Frajer nie odbiera. Drugi raz. Cisza. Trzeci - odebrał. Rozmawiamy, kiedy odda mi kasę, teraz się nie wyrobi, później, o której, za godzinę albo wieczorem, nie podoba mi się to, wie, on też ma zmartwienie. Czekam dwie godziny. Dzwonię. Nie odbiera. Dzwonię jeszcze 8 razy. Nic. Jędrzej, Ty frajerze. Ale jestem jeszcze miły, piszę: "Czemu Pan się nie odzywa/nie odbiera? Ja byłem wobec Pana bardzo miły, nie chciałbym tego popsuć i zacząć Pana straszyć, ale to pańskie milczenie mnie niepokoi".

Ale mam radochę, w głowie już cały plan! Czekam. Dzwonię. Cisza. Piszę:

"Skoro wciąż nie mogę nawiązać kontaktu, to chciałbym jedynie Pana poinformować, że jeśli nie odzyskam pieniędzy, to będę zmuszony pójść na policję (nie mam daleko), wszystkie rozmowy z Panem mam nagrane (opcja dyktafonu w telefonie), a moja mama jest adwokatem. Proszę pomyśleć, czy się to Panu opłaca dla 50 zł."

Ha! Drogo okupiłem sobie tę chwilę radości (50 zł!), jednak czułem, że mam prawo być wobec niego szorstki i to wyżycie się na zupełnie obcej osobie sprawiło mi okrutną przyjemność. Zły Jędrzej bardzo się cieszy. Poza tym podobał mi się mój pomysł (oczywiście, nie było żadnego dyktafonu), ha, każda przeszkoda to przygoda. Oto wyzwanie! Choć dość sporo kosztowało mnie pozwolenie na udział w tej konkurencji.

Czekam pół godziny. Dzwonię. Odbiera po dwóch sygnałach. Ha! Ha! Ha! Nie było mnie przy telefonie, aha, no nagrywaj mnie dalej, kiedy oddasz, dziś już się nie wyrobię, jutro wpadnę, jutro jestem w szkole, to po szkole, potem pracuje, to poczekam i jeszcze się skontaktujemy.

No nie wiem. Odzyskam, nie odzyskam? Będę głodować przez tydzień za 5 zł (z czego wydałem już 1,5 zł na Gazetę Wyborczą z Almodovarem). Nie jestem też zbytnio z siebie dumny, cieszę się, że znalazłem jakieś wyjście (jeszcze się okaże, czy skuteczne), jednak zaćmienie kórnickie jest niepokojące i wolałbym jednak aby do takich sytuacji nie dochodziło. A może uwolnić się od pieniędzy? Jasne, ale po co?!

Poszedłem biegać, potrzebowałem się wyżyć i zrobić chociaż coś pożytecznego (ta notka to marna próba nadania wartości temu żałosnemu dniu, nie aspiruję nią zbyt wysoko).

Saturday, May 26, 2007

summer make good

Wczoraj piątek, a ja wracam z Poznania do Kamienicy. Nie zdążyłem na autobus, dzięki czemu mogłem jechać pociągiem, chłodniejszym i – jak się okazało – dużo ciekawszym.

Oto na peronie spotykam znajomą twarz. Wojtek Frasz, cześć, yyy cześć (nieco urosły mu włosy), kilka zamienionych słów dawno temu i wspólni znajomi. Wiemy o sobie, ale się nie znamy. Poczekam na dworze, aż kupisz bilet, jasne, gorąco jest, właśnie. Co powiesz o swojej szkole, plastyk, chodzi się po to, żeby ją skończyć, o, a Twoja? Właściwie to ostatnio wcale nie chodzę. Pada jeszcze kilka takich słów, totalnie nieważnych, rozrzedzonych w powietrzu zaraz po wypowiedzeniu - i nagle pada temat: film. Co nakręciłem, jakie obecnie projekty realizuję? Mam scenariusz przy sobie. Daj przeczytać.

Podjeżdża autobus (komunikacja zastępcza na odcinku 15 km), wsiadamy, mało miejsc, siadamy oddzielnie. On czyta, a ja myślę, że przypadkowość mnie buduje i wzmacnia, że nic nie planując realizuję się w tym co mnie spotyka. Upaja mnie to, że spóźniłem się na autobus i dzięki temu mogę rozmawiać o swoim projekcie i weryfikować go.

Dojechaliśmy do Czerwonaka, przystanek na drodze do Wągrowca, krainy stagnacji. Jest gorąco i śmierdząco. Wysiedliśmy z autobusu, wsiedliśmy do pociągu. Tu nic nie ma, jadę donikąd, a jednak coś się dzieje!

On mówi, dywaguje, ja słucham i myślę, że widzę go po raz pierwszy, to inteligentny człowiek. Maluje. Niczego nie widziałem jeszcze. Bo już dawno nie malował. Ile? Rok. A co robisz? Śpi. Po 12 godzin dziennie. Od jak dawna? Rok.

Długa cisza ze strony mojej klawiatury. Wciąż mnie to równie mocno inspiruje, co wtedy, ach, rok możliwości przespany! Oto człowiek przede mną, człowiek ciekawy, człowiek inny, który może mnie czegoś nauczyć. Słucham jeszcze uważniej. Mówię o sobie, że muszę do czegoś dążyć i aspirować i choć próbować tworzyć. I że nie mogę stać w miejscu, że jedno miejsce mnie przytłacza, że muszę uciekać i zaczynać na nowo (lubię to). Opowiadam, że dzieciństwo Kamienica, potem Wągrowiec znajomi, potem nuda, potem Poznań, a obecnie znowu nuda i chcę emigrować.

Mówimy o Wągrowcu. Daje mu dużo więcej możliwości niż Poznań. Szok. Wiezie ze sobą kwiaty, myślę, że dla kogoś, na pewno tak, musi być więc ustabilizowany, Wągrowiec to zapewnia, o tak. To może być piękne miejsce, myślę, że potrafię d o s t r z e c aspekt jego piękna, jednak nie potrafię go o d c z u ć. Wyobrażam sobie Wojtka z pędzlem i farbami, w Wągrowcu, latem, wieczór gdy nie ma słońca, lecz jest wciąż jasno, w spodenkach, bo jest gorąco i leniwie, twarz jest piękna, choć nie estetycznie. Inspirująca stagnacja.

Jest ciepło, myślę o lecie, za oknem zboża (ładne, ciepłe bardzo). Dużo myślę o Wągrowcu. A raczej dużo sobie wyobrażam. Dużo obrazów, ludzi, materiału na dokument. Dopada mnie myśl, by sfilmować Wągrowiec. Rozrachunek z mojego dzieciństwa i gimnazjum. Muzyka, ludzie, stagnacja! Lato!!!

Doktor Judym! On lubi doktora Judyma, nie czytałem „Ludzi bezdomnych”, on ich połknął, słyszałem że książka nierealna, oderwana od rzeczywistości, a on podziwia Judyma, człowieka z ideą zamiast ego albo fiuta (tak słyszałem, nie czytałem).

Mówię, że ja generalnie rzadko jestem poważny. Patrzę za okno i widzę, że akurat mijamy cmentarz. Myślę: życie dostarcza cudownie symbolicznych konfiguracji, które nic nie znaczą.

Koniec. Wysiadamy. Ja idę tutaj, cześć, dzięki za rozmowę, też dzięki, to jedna z nielicznych rozmów z przypadkowych spotkań, która nie była wymuszona, tak, na razie, podaj swój numer, ok. Trzymaj się, Wojtek. Dzięki.

Potem wracam do domu. Biorę prysznic. Jem rybę. Minęło 40 minut. Jadę na osiemnastkę Adriana. Darmowa wódka, darmowe jędzenie. Tańczę, upijam się, spalam kilka fajek i rozkoszuję się tempem życia (godzinę temu wróciłem z Poznania!) oraz tym, że wcale nie miało mnie tutaj być. Wracam do domu, zaczynam pisać smsy do najróżniejszych ludzi. Piszę do 40-letniej nawiedzonej kobiety, że ładnie się opaliłem na twarzy po ostatnim kręceniu w środę. Uśmiech. Zasypiam.

Wstaje dziś o 4 rano. Chłodno, całe szczęście. Mnie boli głowa po wczoraj, nie mogę zasnąć. Męczę się dwie godziny. Zasypiam. Budzę się o 11 i już nie zasnę – umieram. Gorąco. Za to głowa nie boli. Przez resztę dnia już nic nie robię. Jest upał, chodzę w samych bokserkach, ten gorąc usprawiedliwia mnie przed sobą. Jest zbyt męczący, by człowiek cokolwiek mógł zrobić. Nic więc nie robię i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. O, lekkość i swoboda lata.

Myślę o ludziach. Mało się dzieję, gdy jestem sam. Wśród ludzi nabieram ostrości. W samotności tylko myślę, wśród innych zbieram materiał.

Dziś na nic mnie nie stać. Gorąco.

Friday, May 25, 2007

9:42 AM

Obudziło mnie wyzwanie. Dzień dobry Jędrzeju! Cześć, Mikołaj.

Rozebrałem się (swoboda!), popatrzyłem na siebie w lustrze, porozciągałem mięśnie - i odmawiam. Nie, nie, nie, żadnych wyzwań, niczego nie chcę Ci udowodnić, nie pozwolę, by ten blog zmienił się w moją antykreację wobec Ciebie. Rozmawiałem wczoraj z Krzychem na temat mojego i Twojego bloga.

22:35:55 Bucu (GG# 2751599)
ciekawszy od bloga Mikolaja
22:36:18 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
wow
22:36:22 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
w jakim sensie?
22:36:38 Bucu (GG# 2751599)
że się przyjemnie czyta
22:36:44 Bucu (GG# 2751599)
bez wysiłku
22:37:02 Bucu (GG# 2751599)
ale nie dlatego ze tekst jest plytki czy cos
22:37:18 Bucu (GG# 2751599)
ale ze ma swoje tempo
22:37:36 Bucu (GG# 2751599)
u Mikolaja kazde slowo ma jakies miejsce
22:37:52 Bucu (GG# 2751599)
a u Ciebie wydaje mi sie ze wazniejsze jest wrazenie
22:37:58 Bucu (GG# 2751599)
jakie tworzy tekst
22:38:08 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a jakie tworzy?
22:39:44 Bucu (GG# 2751599)
nie starasz sie nikomu imponowac
(...)
22:40:27 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
różnicą między mną a Mikołajem
22:40:35 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
pomiędzy moją notką, a jego blogiem
22:40:37 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
jest to
22:40:47 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
że mój blog nie ma żadnego określonego celu
22:40:57 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
powstał sam z siebie
22:41:08 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
to uważam za najważniejszą różnicę
22:41:10 Bucu (GG# 2751599)
raczej z Ciebie
22:41:18 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
no tak
22:41:31 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
niczego nie chce przez tego bloga osiagnąć
22:41:38 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
na podstawie tego
22:42:04 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
można jeszcze odsłonić jedną istotną różnicę
22:42:07 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
mianowicie
22:42:15 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
Mikołaj jest intelektem
22:42:20 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a ja intuicją
22:42:22 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
tak mi sie wydaje
22:42:37 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
że jeśli czasem otrę się o geniusz, piękno czy coś takiego
22:42:40 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
to przypadkiem
22:42:43 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
sam z siebie
22:42:55 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
niczego nie wypracowuję
22:42:57 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
a życie
22:43:01 ja (faramir-ijb@tlen.pl)
po prostu mi się 'zdarza'


Trochę śmieszne, bo niby dałem się Tobie przywiać w kierunku formy, jaką blog mój przybrał, jednak nie chce już odlatywać i przybrawszy te kształty automatycznie przywiązałem do nich sznureczek balonika. Mój blog nie aspiruje do zaistnienia na przestrzeni międzyludzkiej i nie ma mi przynieść niczego konkretnego, jest całkiem bezcelowy (lecz najlepiej w ten sposób wyraża mnie). Życia nie mam zaplanowanego, w ogóle przyszłość to dla mnie abstrakcja, a ja nie jestem w stanie dotrzymać Tobie kroku na Twojej płaszczyźnie.

Mistrzu dyskusji! Chciej, a zmiażdżysz mnie argumentami, utonę w nich, gdyż wszystko można udowodnić, a ja nie będę w stanie tego ataku odeprzeć.
Pokonaj mnie na innej płaszczyźnie, pokaż, że żyjesz intensywniej, że spotyka Cię więcej, że masz za sobą więcej orgazmów i przeciwstaw swój starannie konstruowany wizerunek z moją przypadkowością i niestałością, a jedyne na co będzie mnie stać, to wygrzebanie się spod Twego buta.
Odmawiam Ci. Nie chcę tworzyć tej notki, by odbić piłeczkę, nie chcę ruchać się z kimś, by Ci o tym napisać.

Rzucasz wyzwanie mojemu wziuu, wziuu jednak nie jest w stanie odpowiedzieć, jak miałaby owa kwintesencja chwilowości, ulotności i nieokreśloności formułować myśli przeciwstawne Twej namacalnej konkretności. Twoja materialność czyni Cię zabójczo konkretnym, a ze swoim niemieckim nazwiskiem jesteś niemiecko konsekwentny w autokreacji (to nie zarzut!). Lecz dla wziuu w ogóle nie do pomyślenia jest myśl o rywalizacji.

Thursday, May 24, 2007

Totalne wziuu.

Za namową Mikołaja zakładam. Oj, nie jestem zbyt samodzielny.
A jednak chyba jestem - i to do przesady. (Tak mi się chwilowo wydaje.)

Dzień dzisiejszy w ogóle w mym życiu nie zaistniał, ot, zdarzył się, ja jednak w nim nie uczestniczyłem na żadnej płaszczyźnie.

Wstałem około godziny 8 am, włączyłem komputer i słuchałem muzyki. Leżałem przy tym na łóżku i przeciągałem się bardzo długo i było to niezmiernie przyjemne, ten leniwy poranek czwartkowy wyrwany ze szkolnego kalendarza jawił mi się jako nadprogramowy weekend.
Świat właściwie skurczył mi się na moment jedynie do rozciąganych mięśni, a ciało ogarnęła totalna błogość, co było najprzyjemniejszą częścią tego dnia.

Potem zająłem się dość mechaniczną pracą: segregowałem pliki filmowe, następnie przeczytałem poradnik jak napisać scenariusz filmowy (nędzne porady). Zgłodniałem i wziąłem się za przygotowywanie obiadu (na który przyjść miała Marta). Obiad zrobiłem (dość marny), a Marta przyszła. Obiad zjedliśmy (dużo zostało), potem obejrzeliśmy niesmaczne (choć ja pochłonąłem je z apetytem) filmy z zeszłorocznej imprezy, gdy absolutnie się upiłem z Savem i Dominikiem. Przez 20 minut wspólnych prób porozumienia się naszej trójki w języku niemieckim ("wir haben schizen", "napierdolen") nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Śmiałem się głośno i szczerze, a tamta impreza przypomniała mi się z całą wyrazistością i poczułem przyjemne mrowienie w nosie z powodu jej ulotności. Ukradkiem zarejestrowałem minę Marty, nieco jakby zdziwioną, oczy cofnięte, schowane za okularami, które (bynajmniej) nie były w stanie jej ochronić (wręcz przeciwnie). Oto ja, proszę pani, choć nieco bardziej niż zwykle rozpasany i prostacki. Nic nie mówiłem. Nie czułem wstydu, jedynie radość obcowania z tak żywo wizualnym wspomnieniem. To było miłe.

Potem próbowaliśmy rozmawiać. Rozmowa z gatunku tych, które próbują a nie mogą. Brak wspólnych mianowników, halo halo, czy pani mnie słyszy (tak), halo, czy pana w ogóle to obchodzi?...
O, chyba zlokalizowaliśmy problem.

Otóż, proszę pani i proszę pana (jakiego pana?!), ni krzty powagi we mnie nie było. Rozmowa poważna, temat mnie dotyczący, całkiem ode mnie zależały losy tej znajomości i dalszej dyskusji a ja - nic. Patrzę na swój palec (u nogi), wyglądam za okno (blok - nie blog - widzę). Nie jest mi źle, nie jest mi dobrze. Jędrzej jest. Mówię o tym. Jestem lekki, tylko teraz, chwilowy i ulotny. Nie kłamię - wyrażam swój obecny stan. I przedtem nie kłamałem - wyrażałem swój ówczesny stan. Wszystko co mówiłem - prawda najprawdziwsza, jak Bozię kocham (nie no, teraz żartuję, ale naprawdę prawda to była prawdziwa!). Wszystko co mówię teraz - choć radykalnie inne, bo chłodne i niestałe - też prawda, może nawet bardziej prawda o mnie, niż wszystko co myślałaś przedtem. No więc co - wychodzisz, a ja idę siku.

Potem nie pamiętam co. Jędrzej jest. Potem dzwonek do drzwi, Bogna, o cześć, siema, chciałam Cię odwiedzić, dobrze. Mówimy. Dobrze mi się mówi, słowa same się mówią, nie aspiruje tymi słowami do niczego, w ogóle do niczego nie aspiruję, mówię, bo słuchasz, bo chcesz żebym mówił, a więc popychasz mnie w tym kierunku, a ja o nic się nie opieram, jestem ruchomy choć bezwolny. Mówię niestworzone historie, zachowuję się dziwnie, śmieję się, bardzo dużo się śmieję i ten śmiech wywołuje, że uśmiecham się i jest mi ciepło, otacza mnie pierzyna, leciutka a jednak bardzo szczelna. Mówię o baloniku, że taki balonik, nie z helem, ale z powietrzem, że sam się nie wznosi, ale że ma taki sznurek, na którego końcu nie ma żadnego kamienia i że on jest bardzo śliski i nikt nie może go chwycić i patrzę za okno i widzę, że nie wieje wiatr, więc mówię, że nie wieje wiatr i dlatego tutaj siedzę, gdyby ktoś zawiał, to bym się ruszył i pofrunął w jego kierunku, ale jest cisza, więc sobie siedzę i mówię i wtulam w pierzynkę.

Mmm.

Potem mówimy o życiu (każdy o swoim), a ja opowiadam o różnych swoich etapach, Ty chyba jesteś zaskoczona jak o nich słyszysz, w ogóle nie wiem tak naprawdę co o mnie myślisz, czasami jakbym taką stroskaną matkę widział (ale pozytywną matkę). Ta retrospekcja jest miła, podoba mi się to życie, całkiem bogate, lubię, że mam o czym mówić.

Mówię: Mógłbym być w tej chwili w Sajanach albo nad zatoką Karpentaria albo w Finladii i czułbym się tak samo. Ojej, unoszę się, skąd ten hel, kto zamienił powietrze, ależ nie ma wiatru. Wzlatuję do góry i widzę się (siedzę pod sufitem) jak leżę na łóżku, na brzuchu, nóżki zgięte w kolanach, wesoło mykają, a Jędrzej mówi, że się widzi, że ma perspektywę trzecioosobową i że niczego nie brał (bo w sumie mogłaś sobie tak pomyśleć). I nic się nie stało, tego nie wywołał żaden środek ani żadne zdarzenie, to się po prostu dzisiaj stało. Jestem ulotny i chwilowy i takie totalne wziuuuuuuuu... Bogna wraca do domu, ja też wróciłem do ciała. Jest leniwie. Piszę do Mikołaja, chwalę się sobą, to też jest przyjemne, więc czemu by nie?
Propozycja, założ se bloga.

Uległem więc ulotnej propozycji Mikołaja, bo czemu nie? Jego rzucone na wiatr zdanie, przywiało mnie w tym kierunku, w tym więc miejscu się realizuje, choć wcale mi to nie jest potrzebne, ani nawet nie mam szczególnej na to ochoty.