Monday, June 25, 2007

Statyczność

Statyczność ludzka – jak mnie to dziwi.

Jerzy Kosiński, „Stopnie” (bardzo niezłe). Taka historia: dziewczyna zostaje zgwałcona na oczach swojego chłopaka. Idzie do lekarza, który orzeka, że „nie ma żadnych zmian”, dziewczyna próbuje powrócić do poprzednich relacji, jednak chłopak kocha się z nią inaczej, bardziej gwałtownie, nie potrafi patrzeć na nią w ten sam sposób. Na pytanie „dlaczego?” odpowiada: nasz związek się zmienił. Chęć dziewczyny powrotu do sytuacji z przeszłości i werdykt chłopca będący jedynie komentarzem do teraźniejszości (do niczego nie aspiruje, wyraża obecny stan rzeczy) – wokół tego oscyluje problem statyczności, który mnie dotyka.

To oczywiste – po gwałcie coś się zmieniło, powrót do stanu sprzed gwałtu byłby iluzją. Dziewczyna chce tej iluzji, natomiast chłopak, osadzony w teraźniejszości, chce tylko teraźniejszości (i możliwości z niej wynikających). Przyzwyczajenie dziewczyny do rzeczywistości, którą zna - ogranicza ją (nie chce zmian, statyczność lubi).

Fragment tej książki wydaje mi się odpowiedni, by poruszyć problem statyczności. Statyczność - jak ludzie jej pragną! Stabilizacja, ustatkowanie się, znalezienie swojego kąta na ziemi, bezpieczeństwo. Dużo takich określeń. Ja natomiast nie mogę: nieokreślenie, labilność, chaos i zmienność – to mój żywioł. Nie chcę sytuacji, gdy dzisiaj o sobie za lat x powiedzieć mógłbym cokolwiek pewnego. Nowości chcę, nowości i zmiany. Zmiana i chwilowość, to stymuluje intensywność doznawania.

Czy z czasem uczucia rosną, kumulują się? Czy też powszednieją, rozrzedzają się? Kiedyś uwielbiałem kurczaka z rożna i naleśniki – ale przejadły mi się. Obecnie uwielbiam ryby i wędzonkę. Lecz przejedzą mi się. Ale póki mi smakują – chcę ich jeść jak najwięcej, mam na nie ochotę, więc jem je, jem teraz. A świadomość że pojutrze mogą mi już nie smakować – tylko potęguje mój apetyt, bo może dzisiejsza ryba to ostatnia ryba?

Czerpię przyjemność z uświadomienia sobie chwilowości swojego życia i wszystkich elementów, które się na nie składają, gdyż wpływa to na intensywność z jakim je odczuwam (jedynie zdanie, które zapamiętałem z "Troi": Bogowie zazdroszczą śmiertelnikom śmiertelności).

Stabilizacja, poczucie bezpieczeństwa, rodzina – te pojęcia mnie przerastają. Rodzina mnie przerasta, ona predestynuje do roli (ojca, męża), od której trudno jest uciec i zamienić w coś innego. A mam tak od niedawna. Jeszcze niedawno, przyznaję, dążyłem do ustatkowania, do stabilizacji, do stałego związku, w którym mógłbym znaleźć oparcie – i znalazłem. Szukałem i miałem przed oczami piękne pojęcia, to był cel warty świeczki, napędzał mnie naprawdę mocno. I znalazłem i po miesiącu z tego zrezygnowałem.

Poczułem się nagle uleżany, w swoim bezpieczeństwie rozmemłany, bez żadnych impulsów do działania. Dominik Kopeć, złoty człowiek, który pogodził się ze sobą absolutnie, osiągnął wszystko, co mógłby potrzebować - i trwa. Bogowie, jaki szczęśliwy, ten banan na ryju i Budda w głowie, lecz dla mnie określając się tak jasno i definitywnie, Dominik stracił na tajemnicy i nieprzewidywalności. W mojej perspektywie to strata (ale Dominikowi jest chyba dobrze, niech więc trwa i mnie nie słucha – dla swojego dobra, niech mnie tylko w tym nawiasie posłucha).

Żebym nie był błędnie rozumiany. Ja z tym nie walczę, nikogo nie chcę zmieniać, całkiem przecież możliwe, że te chęci statyczności są prawdziwe. Ale nie we wszystkich przypadkach (chyba, tak uważam). W moim - nie (póki co/znów). Wydaje mi się, że czasem jednak niektórzy ulegają tym (jak dla nich) mitom i ograniczają się. Czasem. Może. Sam nie wiem. Rozmawiam z ludźmi i prawie wszystkim jakoś tak ta statyczność się uśmiecha. Bynajmniej nie uważam, by siebie okłamywali. Ale…

Zresztą, nie przekreślam perspektywy, że może jutro znów mi statyczność zasmakuje (tak samo jak nie odrzucam możliwości że pojutrze nagle z niej zrezygnuję, ze stratą dla kogoś, najpewniej). Chcę jednak uświadomić wam potęgę, jaką otwiera przede mną ulotność i chwilowość. Ale… Co – nie pociąga mocno?

Sunday, June 24, 2007

Paweł Krzywda [ twarz ]

Wygrzebane skądś tam. Z dawności. Mieliśmy kiedyś pisać pracę na polski, każdy o osobie, która następuje po nim w dzienniku.. Marysia „wylosowała” Pawła i poprosiła mnie o pomoc. Zacząłem pisać (miałem ochotę), ale utonąłem w dygresji.

Niniejszym przytaczam:

Paweł jest niski i bardzo drobny. Nie jestem pewien, ale być może ma jakąś wadę budowy, chyba coś związanego z nogami. Paweł wyróżnia się.

Umieśćmy go w tłumie ludzi, a pomimo nieznacznych gabarytów na pewno zostanie dostrzeżony i w ten sposób z tej zbiorowości wyłączony, oddzielony na mocy swej fizycznej indywidualności.

Oczywiście, wygląd jest bardzo płytką kategorią oceny człowieka. Milan Kundera w „Nieśmiertelności” zawarł krótką historię o twarzy ludzkiej. Wyobraźmy sobie kogoś, kto żyje w świecie bez luster, a przez to nie wie jak wygląda. Człowiek ten dorasta, kształtują się jego poglądy, formuje jego zmysł estetyczny. Ma już, powiedzmy, 40 lat. I pewnego razu umieszczamy tego człowieka przed lustrem, aby zobaczył swoją twarz. Kundera był przekonany, że twarz ta wydawałaby się tej osobie obca. Człowiek ten nie dorastał wraz ze swoim fizycznym odbiciem, cały czas miał w głowie inne wyobrażenie swej fizjognomii. Wyobrażenie, które byłoby odbiciem jego poglądów, przekonań, duszy. Kundera uświadamia tutaj o rozłączności ciała i umysłu.

Mam jednak wątpliwości. Świat bez luster, to platoński świat idei. W rzeczywistości lustra nas otaczają i dorastamy znając swoją twarz doskonale, towarzyszy nam nieustannie i obserwujemy wszystkie zachodzące w niej zmiany: pierwsze pryszcze, pierwszy zarost, etc.

Czy fizyczność nie implikuje ludzkiej psychiki? Czy twarz nie jest elementem bardziej stałym i materialnym niż pogląd na temat aborcji? Twarz osadzona w ramy skóry pokrywającej czaszkę jest określona, namacalna i fizyczna, w przeciwieństwie do ludzkiego charakteru – nieokreślonego, niejasnego, często chaotycznego i osadzonego w trudnej do ogarnięcia i określenia abstrakcji neuronów, czy jakichś tam innych neurocośtam.

Czy widząc swoją twarz, wychowując się w jej towarzystwie od dzieciństwa, nie wpływa ona na nasz charakter? Twarz, która od początku jest oczywista i określona, to pierwszy element, który o nas świadczy. Zanim cokolwiek powiemy, ludzie nas widzą i oceniają nasz wygląd. Zanim sformułujemy i wypowiemy swą pierwszą myśl, ludzie przyglądają się naszym rysom i oceniają je – szlachetne, tępe, zwierzęce, ładne, brzydkie. Twarz to pierwszy element, który o nas świadczy i który jest przez innych oceniany. Twarz nas demaskuje zanim jeszcze możemy się obronić i schować za poglądem o rozłączności ciała i duszy.

Na początku jest twarz! Sama twarz, pusta fizyczność i brak ducha. Dopiero później dorastamy przeglądając się w lustrze; rodzą się w nas pierwsze myśli, a my spoglądamy na swoją twarz i przeglądając się w lustrze, nadajemy tej zewnętrzności rolę odbicia wnętrza, charakteru, duszy. Co jednak twarz miała odbijać? Czy wewnątrz było coś przed twarzą?

Nie wiem czy tak jest. Zachwyca mnie jednak ludzkie uzależnienie od twarzy i jej materialność. Wiem, że o twarzy mogę powiedzieć coś na pewno. Uśmiecham się też na myśl, że nie panujemy nad własną fizycznością, że duch nie ogarnia ciała lecz odwrotnie – duch rodzi się z ciała i to fizyczność, twarz, stoi u podstaw naszych przekonań i charakteru. Oczywiście (zapewne), można się uwolnić. Można (być może) wznieść się na tyle wysoko, by twarz, przybita do ziemi, nie miała już żadnego wpływu. Ale zanim do tego dojdzie, zanim wzniesiemy się dość wysoko, to twarz nas określa i robi z nami co jej się tylko podoba.

Saturday, June 23, 2007

Hel (półwysep)

(Nieco kronikarstwa).Wróciłem parę dni temu z Helu (szkolna wycieczka). W obliczu wczorajszego nadania ciężkości mej lekkości, dni spędzone nad morzem wspominam ze sporą dozą zazdrości. (Dlatego pozwolę sobie nieco powspominać i naładować się tym wspomnieniem).

Co się działo. Po pierwsze, trzymałem się z ludźmi innymi, niż – wydawałoby się – naturalne mi środowisko (tj. Marysia, Madzia, Eugenia=MME). Czas spędzałem z Malwiną, Mańkiem, Kermitem i Kamilą (=MMKK). Pytanie: Robisz tak, bo coś się popsuło w relacjach z MME, więc szukasz kontaktu z nami (chyba Malwina)? Otóż nie, nic takiego. (Abstrahuję już w ogóle od tego, że jestem raczej klasowym bezgrupowcem i jedyna grupa, do jakiej mógłbym uznać, że należę, to ta którą tworzę z Savem).

Moja nagła zmiana frontów miała kilka powodów. Po pierwsze: chęć uczestnictwa w czymś nowym. Nie chodzi nawet o to, żeby poprzednie towarzystwo mnie znudziło. Nadal lubię z nimi przebywać. Po prostu ujrzałem nowe możliwości (niezbadany grunt czekający odkrycia). Po drugie: chęć odbicia się w kimś odmiennym (wydaję mi się, że z MME mam więcej elementów wspólnych niż z MMKK). Kontrast pomiędzy mną a MMKK jest bardziej wyraźny, egzystujemy na nieco innej płaszczyźnie, przez co czuję się bardziej. Po trzecie: lubię przebywać w gronie osób, które mi się podobają, a Malwina jest przesympatyczna.

Te pięć dni okazało się pretekstem do kilku spostrzeżeń:

Muszę biec pierwszy. Biegaliśmy raz po plaży (50 minut czystego biegu). Na początku myślałem, że nie wyrobię, że w połowie dam sobie spokój i zawrócę. Jednak kiedy wysunąłem się na prowadzenie – zmęczenie ustało. Nie mając przed sobą niczyich sylwetek, a jedynie otwartą przestrzeń, nie stresując się, że muszę kogoś przede sobą dogonić, lecz biegnąc własnym tempem – biegłem szybciej i bardziej lekko, niż będąc w grupie. Zjawisko to zaobserwowałem wcześniej, chodząc po mieście. Na ogół idę przed znajomymi, słucham muzyki, nie odwracam się.

Lubię dzieci, ale w ograniczonym i chwilowym zakresie i kontakcie (dlatego nie chcę mieć własnych).

Malwiny nie potrafię nie lubić (śmiech przez łzy, no brawo!).

Nie potrafię też wywołać spięcia w każdej chwili i z każdą osobą. Dwie pierwsze noce helskie spędziłem na takich próbach właśnie. O ile pierwsza noc zakończyła się dyskusją w miarę ciekawą (o naturalności człowieka, jego predyspozycji i roli jaką nadaje mu życie) i czułem że docieram słowami do człowieka, o tyle noc druga (a tak w ogóle to tego dnia zirytowało mnie rozdarcie koszuli) była już tylko marną kalką pierwszej, przerzucaniem się wzajemnie poglądami, brakiem natomiast przerzucenia jakiejkolwiek drabinki ponad murem, pomostu nad przepaścią.

(Zastanawiam się, czym był spowodowany ten dysonans. Czy chodzi o jakieś naturalne uwarunkowania? Albo o nastawienie rozmówcy do mnie? O siłę intelektu? Trafność argumentów? Przypadkową kondycję organizmu? Mój nastrój? Albo cudzy?)

Wyjazd został uwieńczony godną nocą na plaży, w końcu coś się działo, ludzie przestali być asekuranccy jak wcześniej, a wszystko zakończyło się ośnieżonym pokojem. Czekanie na wschód – to godny pretekst dla wielu działań i rozmów, żartów i zwierzeń. Jeszcze raz brawa dla Malwiny, nie chodzi o samą sytuację, w którą się zaplątała (bo takich Romków i Malwin jest dużo), ale o sposób bycia, w jaki sobie z tym radzi. W końcu jednak i tak wszyscy poszli spać – a ja nie chciałem. Udało mi się jednak ich nagiąć, zmusić do obudzenia o czwartej rano – i to było coś co zapamiętali na pewno bardziej niż gdyby mieli wyspać się po raz kolejny z rzędu.

Friday, June 22, 2007

Rodzice

Ojojoj. Co za początek wakacji (jaka lekkość przyjemnej próżni powinna mnie opanować!). Tymczasem – wezwanie i obowiązkowy dowóz do domu z wyjaśnieniami po fakcie. O co chodzi. Otóż, okazało się, że blog ten dotarł do moich rodziców.

Lekkość moja, przez ostatni miesiąc błogo mnie usypiająca, niepokoi, jak się okazuje, otaczające środowisko. O co chodzi, o co chodzi. Otóż. Otóż niepokój budzi brak odpowiedzialności i jakichś perspektyw bardziej określonych, brak sprecyzowania mojego i kompromisu.

Przyznam: rozmowa z rodzicami to nie jest grunt lekki. Otóż. Każde słowo ma swój ciężar, czai się za nim potencjalna Konsekwencja. Różnica w rozmowie z rodzicami, a z kimkolwiek innym jest taka, że w pierwszym przypadku rodzic ma nade mną jednak (pewną) władzę, natomiast co do rozmowy z kimkolwiek - można się jej zrzec w każdej chwili, wychodząc chociażby.

Co dalej. Rozmowa z rodzicami jest jednak przymusem, albo właśnie kompromisem – wojna przeciw rodzicom (odmówienie im prawa do wiwisekcji) to ścieżka niosąca za sobą konsekwencje i odpowiedzialność, a ja nie jestem gotów, by ułożyć sobie życie samemu (choć jestem w stanie w obecnej sytuacji ułożyć sobie życie szczęśliwie). Dlatego też czuję się nieco nagięty, co nie jest uczuciem przyjemnym.

No ale dobra. Stało się już. Nie wiem czy sam zdecydowałbym się na wmieszanie rodziny do moich eksperymentów (rodzina – to jednak bezpieczny grunt, przystań, do której mogę wrócić w każdej chwili, nie wiem, czy warto byłoby ryzykować stracenie tego), no ale jeśli już to się zaczęło (nie z mojej inicjatywy), to pozostaje mi tylko ten fakt przyjąć – i ustosunkować się do niego.

Mogę albo zrezygnować, albo posunąć się dalej.

Mam już nieco namieszane pod czachą, wstąpiłem na pewną drogę ekshibicjonizmu i tworzenia spięć i nie zamierzam się zatrzymywać (ścieżka moja wydaje mi się słuszna, poza tym lubię ją), robiąc tak - czułbym się źle: zmarnowany, martwy i przerobiony przez kogoś. No więc jedziemy dalej (a stawka zostaje podbita i teraz potencjalną konsekwencją jest jeszcze reakcja rodziców).

(Niby za parę lat to będzie nic, jednak mam lat 18 i teraz od tego zależy właściwie bardzo dużo.)

Nie jestem pewien czy podołam tej próbie, muszę jednak przyznać, iż jest to wyzwanie dość odświeżające. Czuję jednak troje oczu, które przez ramię tutaj mi zaglądają, co też napisałem i – oj! – jak się czuję rozebrany! Oto jednak jest kolejna skrajność, czuję, że tracąc tę przestrzeń neutralną, jaką do tej pory był mój dom, gdzie mogłem (jeśli tylko chciałem) wypocząć całkiem bezrefleksyjnie i bezstresowo, nieco bezosobowo wręcz, czuję że tracąc to, przesuwam się bardziej w stronę marginesu. Nie wiem jeszcze, czy można żyć bezustannie na skraju i czy żyjąc krańcowo, kraniec nie staje się środkiem, nie wiem nie wiem. Ale co zrobić. (Jędrzej – jestem tuuuu… - hi, hi, Hubi).

Konfrontując się z kimkolwiek innym – jestem (nawet prawnie!) na tej samej pozycji co on, jesteśmy równi. Konfrontując się z rodzicami – jestem poniżej, gdyż jestem od nich zależny (nawet prawnie!). Ryzykuję, odsłaniając się, jednak to ryzyko (a niech to!) pociąga mnie. Stawka duża, jednak możliwości dość kuszące (odsłonięcie całkowite i całkowita akceptacja rodziców – piękne!). Jeszcze nie wiem (tak poza tym to nieco adresuję tę notkę do nich, trudno, żeby było inaczej, sorry ktokolwiek inny).

A w ogóle to ten ciężar – ciąży mi. (Ha! Lekkość moja ciąży innym, a cudze ciążenie zaciążyło na mnie). Chcę lekkości i szukam jakiejś drogi by sznureczek wyplątać z tego splątania, by balonik uwolnić spod tego głazu. Nie wiem jeszcze, czy uciąć sznureczek, czy unieść głaz ze sobą. Za to wiem, że lekkość jest zajebista i że czuję się z nią jak nigdy przedtem (że tak dobrze, w sensie).

Friday, June 15, 2007

huśtawka

Bogowie - huśtawka!

Dzień generalnie - nic wielkiego. Ostatnie dni - generalnie - płasko i bez rewelacji (może poza odkryciem Beiruta i myśli o Bałkanach oraz oprócz kiełbasek peperoni, którymi się zajadam). Ale co z tego kiedy - huśtawka!

Zanim dotarłem - nieważne, jakiś klub - totalnie nie to, w ogóle bez znaczenia, póki nie dotarłem do - huśtawki!

Te wykrzykniki - może nieco przeegzaltowane - ale jak mnie to wzięło!

Huśtawka. Chyba 40 minut się huśtałem. Stopy - bose (przeszedłem przedtem na boso Stary Rynek i Półwiejską - jak na plaży). Godzina - druga w nocy. Pół godziny - huśtałem się, potem zaczęło dopiero to do mnie docierać. Przestrzeń wokół - drzewa i kształty, cienie i kolory, reflektor i muchy.

Huśtawka zwykła, bez oparcia. Mikołaj mówi, żebym mu odstąpił. Jeszcze dwie minuty. Jedna. No ok, jak chcesz. Huśtam się, a on odchodzi. Może przyjść, ale póki co go nie ma, huśtam się więc, chwilowość. Chwilowość wydała mi się esencją - widzę bloki (ciepłe okna, żółte) i most Rocha, z różnych perspektyw, zawsze na chwilę, nad niczym się nie zatrzymuję, niczemu nie mogę się przypatrzeć - bo cały czas się ruszam, nic nie jest stałe, a w tle chyba sylwetki jakichś ludzi, oj odchodzą, już ich nie ma, ale byli. Ciemne kształty. Jakie ładne.

W tle rozmowy. O deizmie mówią. Deizm jest sensowny. Brawo Sav! Ale to jest bzdura, ale nie chce mi się tego udawadniać. Deizm? Ateizm? Bogowie? Bogowie, ależ po co mieć poglądy kiedy można mieć - huśtawkę. Huśtam się i czuję, w tle głosy, ale nie słyszę słów, niepotrzebne, czuję tylko ich obecność. W uszach mam szum, wszystko mi szumi, ale słyszę tylko, gdy chcę skupić się na dźwiękach.

Patrzę w górę, gdy huśtawka mnie unosi, widzę korony drzew i niebo, jest bardzo ciepło, w ręcę mam fajkę i piwo, palę i pluję, pluję, gdy jestem maksymalnie wychylony, tak, by ślina leciała jak najdalej, jak wysoko ona leci. Ja też wzlatuję, czuję się i wzrastam - w końcu - niczego nie chcę, dla nikogo.

Nikogo nie chcę, nie chcę innych, ani żeby ktoś podszedł. Bardzo intymnie, tylko dla mnie. Mówię: Ja. Ja. Jestem. Potem już nie mówię, tylko wydaję dźwięki, jakie one ciepłe, jak mnie otulają, jakieś yyyy i mmmm i eeee.

W ogóle nie myślę, myślę dopiero teraz, nie chcę tego tak zostawić, za ładne to (a jednak dychotomia - słowo a wrażenie). Wszystko może się skończyć w każdej najbliższej chwili (i kończy się, gdy przybiegają dwa psy, wredne, a ja się ich boję, nie mam na nie wpływu, a nóż mnie pogryzą, a potem przychodzą ich właściciele i jeden z nich nie chce się ze mną poznać), ale jeszcze nie teraz, teraz jeszcze jestem.

W ogóle nie myślę, nie chcę, nie potrzebuję, jestem.

Potem jeszcze wchodzę na most Rocha, na przęsło i z wysokości 6 metrów widzę tę urbanistyczną żółć i spalam fajkę, rozpuszczam i rozpływam się w tym powietrzu, tlen wyparowuje ze mnie całym ciałem i - jak dobrze!

Monday, June 11, 2007

512169445

Tak mi się dzisiaj przypomniało przypadkowo. Rozwiązanie historii z Panem Tomaszem oczywiście nie nastąpiło, toteż mogę oficjalnie potwierdzić to, czego wszyscy już pewnie się domyślili samemu i dawno zdążyli zapomnieć. Mianowicie, iż dałem się zrobić, za przeproszeniem, w chuja.

A to taki żarcik tylko. Podaję numer do Pana Tomka (powyżej) oraz niniejszym udzielam błogosławieństwa każdemu, kto miałby ochotę go nieco powkurzać.

Właściwie to o całej sytuacji już zapomniałem i na nikogo się nie gniewam, wydaję mi się jednak, że mam prawo do ujawnienia Pana Tomka (i tak pewnie nikt z tego nie skorzysta - tak, podpuszczam was), więc czemu by z tego nie skorzystać. Miłego dzwonienia, potencjalne wyrzuty sumienia biorę na siebie.

Saturday, June 9, 2007

speeding into nowhere

Droga asfaltowa z Hondą Civic. Pobocze – bladozielone, drzewa – szare, przestrzeń ponad drogą – czerń. Jadę jadę jadę jadę jadę (Zagubiona Autostrada), zależy mi żebyście sobie wyobrazili tę materię, w której płynę, ona ma wpływ, implikuje moje myśli, towarzyszy im. Skręcam w polną drogę, pobocza – zboża (wysokie). Speeding into nowhere. (Taka metafora).

Wracam z Wągrowca, ciemno, musiałem sobie wyobrazić, że jezioro to Amazonka, przestrzeń wokół – lasy tropikalne. A muzyka – brazylijska dyskoteka. Człowiek, gdzie jest Człowiek?

Załóżmy, że zacznę w końcu tworzyć, że stworzę coś z czego będę zadowolony – ale dla kogo? (Jerofiejew, bodajże). Moi znajomi, już właściwie nie rozmawiam z nimi (czasem udaję, że słucham), cudze poglądy przeczytane w książkach niedawno zmarłych pisarzy (ktoś to już powiedział na pewno), chęć dyskusji wysokiej - a jedynie powtarzanie innych. Mało poglądów, dużo ludzi (Kundera). Kontynuujmy – dla kogo tworzyć? Rzeczywistość rozczarowuje. Słuchajcie - prawie wszyscy których znam, mówię o was (he, he). Już dawno (a jeśli już to bardzo rzadko się to zdarza) nie spotkałem człowieka, który zaskoczyłby mnie tym, co mówi.

Film (bo film jest sztuką, z którą obecnie się utożsamiam). Właściwie nie robię go dla nikogo konkretnego. Niczego nie chcę nim osiągnąć. Proszę pamiętać: I See A Darkness (Johnny Cash). Poza tą ciemnością nic nie widzę, solipsyzm (Nabokov z pobłażaniem: „młodzieńczy solipsyzm”) – to najprawdziwsza forma obcowania ze światem jaką znam (a mam przed oczami deskę rozdzielczą Hondy). Moja (potencjalna) sztuka to próba uzewnętrznienia, lecz za bardzo nie wiem dla kogo (za oknem tylko drzewa i krzaki).

Człowiek jako idea – to jest jeszcze nienajgorszy target, gdyż niekonkretny. Człowiek określony, osadzony w ramy twarzy i własnych (powtarzanych już przez miliony) poglądów, to cel smutny. W skrócie: póki tworzę dla kogoś tak ogólnie – jest okej. Gdy już sobie tego kogoś wyobrażę konkretnie – odechciewa mi się go.

Z jakiego impulsu rodzi mi się w ogóle chęć uzewnętrznienia? Właściwie po co? Nadanie wartości poprzez pryzmat osoby, na której mi nie zależy? Zastanowić się. Chcę zaistnieć i wynieść swą wrażliwość z ram swej materii (chcę), inni mnie nie obchodzą (nie).

Obchodzą, oczywiście, że obchodzą. Jedynym elementem świata wartym sfilmowania jest ludzka twarz (mniej więcej, Klaus Kinski). W tym wypadku chodzi mi o swoją twarz (Kinskiemu raczej też chodziło o swoją). Dotrzeć do człowieka i zaistnieć w nim, przerobić go na swój obraz, zgwałcić i zmusić, by mnie docenił. Szerzyć siebie. (No co? Taką już mam chęć).

Piąć się w górę, piąć i aspirować, a przed oczami szczyt (ach, ta młodość.), i gdy w końcu go osiągnąć, to nagle wziu! cała przestrzeń się rozpłaszcza, wszystko jest równe, rzeczywistość nie kryje w sobie żadnych ukrytych znaczeń i sensów, żadnych szczytów i dolin, lecz składa się jedynie ze sztućców na brudnym stole i imprez w piątek, a wszystko (filozofia i budyń) jest takie samo (z rozmowy z Czarkiem). Jednak świadomość tej płaskości, rozczarowania rzeczywistością – jest przyjemna, czerpię z niej satysfakcję (z rozmowy z Kasią). Samotność - jest bardzo intymna.

Saturday, June 2, 2007

Strach w oczach

Czuję, że moje zachowanie razi większość z was. Mawiam głupoty, ostentacyjnie zwracam na siebie uwagę, dążę do kontrowersji, odsłaniam się publicznie i uciekam od tabu. Pozuję się.

Patrzę w wasze oczy.

Oczy to taka ciekawa sprawa, strasznie intymna i indywidualna, lecz wbrew pozorom – okropnie zunifikowana. Co mam na myśli? Otóż, patrzę w oczy, jak gdybym komuś duszę kradł, rzucam wyzwanie. Patrzę w oczy w sposób dziwny (słyszę czasem, że mój wzrok niektórych przeraża i że jest dziwny), szukam u was odpowiedzi, lecz otrzymuję na ogół speszenie sytuacją, głupie żarciki, pytania o co chodzi, w końcu spuszczanie wzroku. I tak dalej.

Pytam o mojego bloga. Słyszę: „Albo będziesz geniuszem, albo wylądujesz w szpitalu psychiatrycznym”. Bardzo podoba mi się to zdanie Kamili (zresztą, ma ona dość subtelną urodę), dowartościowuje mnie. Ja chcę być wariatem, gdyż oznacza to dla mnie niezależność. Czy macie ochotę oszaleć? Bynajmniej szaleństwo nie oznaczałoby dla mnie braku kontroli nad tym co robię (choć może nawet), lecz – wyzwolenie.

Szaleństwo w oczach. Na ogół widzę kilka emocji wyrażonych przez wzrok: uwielbienie, przywiązanie, nienawiść, chęć ucieczki, nieuwagę. Oczy zamglone, oczy zimne, oczy nieprzytomne. Wszystko znajome. A oto wyzwanie które rzucam – ja chcę oczu strasznych, które przeraziłyby mnie, bo nie wiedziałbym co za nimi stoi.

O, możliwości! Nie chodzi nawet o to, że te oczy kamuflowałyby jakieś znane uczucie, a ja miałbym przed sobą całe spektrum możliwości, co dany wzrok wyraża (możliwość jest zawsze bardziej ponętna od już określonego kształtu). Mnie jednak chodzi o uczucie nienazwane, którego nie rozumiem, o tajemnicę! Tajemnica – to dla mnie źródło atrakcyjności (no i forma fizyczna też).

Moje wyzwanie trafia jednak w próżnię, prawie nikt nie podnosi wzroku, a łatwiej i przyjemniej jest nie odpowiadać, przeczekać moje chwile dziwności, przecież bywam też normalny (w poprzedniej notce jestem normalny), bardzo często bywam normalny, aż do chwili, gdy natłok normalności nie zaleje i nie wypełni mnie po brzegi, po ostatni włos i ósmy ząb, wtedy bum bum bum, pękam i frunę, rozlewam się. Jędrzej w formie samopożądanej. Potem wracam i już mnie znacie. Wiedzcie jednak, że przeczekiwaniem niczego nie zyskujecie w moich oczach.

Ma poza prawie równie często pozostaje niezrozumiana. Nie ograniczajcie mnie do śmiechu, chyba faktycznie mało kto mnie rozumie i mało we mnie widzi. Dość żarcików, trzeba być poważnym? Ależ mój śmiech wynika z powagi, ależ rodzi go konflikt i niezgoda ze światem, ależ stoi za nim bardzo poważna samoświadomość.

Często rozbieram się w łazience i tańczę, czasami tańczę nago po całym domu, to nie jest piękne, lecz bardzo wyzwalające, sam ze sobą już się oswoiłem, myślę jednak, że dla kogoś obcego mój widok byłby przerażający, kto chciałby to oglądać, tak naprawdę to w przerażeniu nie ma nic przyjemnego, ono jest tylko wciągające i uzależniające, hipnotyzujące.

Dlatego też (myślę) powstał ten blog, tekstowe rozwinięcie mego życia, komentarz do zachowań, próba odnalezienia albo zahaczenia o kogoś - i autointerpretacja.

Międzynarodowe Targi Poznańskie

A teraz możecie mi zazdrościć. Wtorek 13-16, środa 13-16, czwartek – nic. 14 godzin przepracowanych po 10,50 złotych za godzinę. W sumie 147 złotych, a po odliczeniu podatku jakieś 125 złotych na rękę. Przez trzy dni. Przychodzę do pracy. 15 minut znoszę krzesła. Potem przez trzy godziny nudzę się, śpię i czytam książkę, a jak zgłodnieję to idę na pysznego torta z truskawkami (świeżutkie!) i przysłuchuję się koncertowi Urszuli Dudziak (niezły). Potem przez 20 minut wnoszę krzesła. A kasa się nabija. Możecie mi zazdrościć, przez trzy dni płacili mi za sen.

Pociąg. Bez muzyki (zapomniałem wziąć słuchawek). Wracam do domu po 4 piwach, jestem pijany, a wokół nie ma żadnych znajomych twarzy ani żadnych Wojtków, nawet konduktor jakiś obcy.

Praca na Międzynarodowych Targach Poznańskich to coś pięknego. Bueno raj (kłaniam się, Sav). Utopia. Lenię się, a oni mi płacą. Siedzę na strychu, wszędzie są puste kartony, szukamy jakichś krzeseł. Przekopujemy się, rzucamy na te kartony, stawiamy z nich budowle, szukamy. Plac zabaw dla starszych dzieci, wyżywam się, skaczę po kartonach i je zgniatam. Dziesięć pięćdziesiąt za godzinę.

Mnóstwo obcokrajowców, Chińczycy i Anglicy, Niemcy. Europejsko. Wszędzie leży mnóstwo pieniędzy. Ugarniturowani kolesie. Ja w krótkich spodenkach, w hawajskiej koszuli, czuję się swobodnie. Darmowa cola. Praca pierwszego dnia jest przyjemna, zarabiam. Drugiego dnia już nic mi się nie chce, ale i tak zarabiam (i kradnę 10 żarówek do blueboxa, którego buduję w mieszkaniu, a kumpel podwędza szampana za 40 zł). Nic nie robię, kasa leży na ziemi. Nikogo nie obchodzi czy firma Nowy Styl wyda 1000 złotych więcej czy mniej, liczy się tylko wywarte wrażenie. Jednak przede wszystkim, nikt nie próbuje wykorzystać tych targów w stu procentach efektywnie. Wszystkiego jest za dużo, wszystkiego zostaje, nie ma co z tym zrobić, można sobie wziąć.

Polska mentalność – weźmy sobie, lepiej wydać mniej, bo a nuż starczy, może się uda – uciekać od tego, jakie to smutne. Lubię Europę, te równe zachodnioeuropejskie domki, czyste ulice w Best w Holandii, łatwość życia, nieliczenie się z kosztami. Wszystko łatwiejsze. Z drugiej strony, właśnie sobie pomyślałem, że do tej pory zawsze dążyłem do łatwości, by móc pokonywać przeszkody z wyboru, by świadomie rezygnować z wygody. Tak jak z tą myślą, że czasami w byciu z kimś najprzyjemniejsze jest to, że można w każdej chwili z d e c y d o w a ć się na samotność, a nie - być do niej z m u s z o n y m. (Chociaż czasami myślę zupełnie inaczej – i też mam rację).

W każdym razie. Fajnie sobie popracować. Dużo płacą.