Sunday, July 8, 2007

Napiecek-film

W te wakacje film zostanie nakręcony. Tak sobie postanowiłem. Główni aktorzy wypowiedzieli się w kwestii terminów. 30.07-05.08 i 20.08-26.08. Wtedy będę kręcić. Potrzebuję statystów (małe ogłoszenie), ludzi którzy przyszliby wtedy do pubu, posiedzieli, pogadali ze sobą, wypili piwo, albo zapalili papierosa i nie przeszkadzali przy tym w kręceniu. To łatwa rola, lecz bardzo ważna, bo klimatotwórcza. Zgłaszać można się osobiście do mnie albo zapraszam na forum www.napiecekfilm.fora.pl , gdzie znajduje się także scenariusz i opis wszystkich spraw technicznych. Sprawdźcie. Piszcie i pomóżcie. Zdrówko.

Saturday, July 7, 2007

Cacao i scenariusz

Ciepły jestem. Ciepło mi.

Dzisiaj i wczoraj wieczorem na chwilę w Poznaniu i spotykam Olę wczoraj, a dziś Marka i Mateusza, a przypadkiem Buca.

Siedzimy w CacaoRepublica, przychodzę około 11, a Mateusz już czeka i pije czekoladę, ja zamawiam kawę z syropem miętowym (zapomniałem wziąć ze sobą do Poznania szczoteczki do zębów i uznałem że mnie to odświeży). Czekamy na Marka i rozmawiamy, z początku o niczym, o życiu i wymieniamy się historiami, jest dobra atmosfera i Mateusz opowiada mi historię, która napawa mnie wiarą w człowieka, człowiek zakochany który przeskakuje rzeczywistość i ściemnia rodziców, że jedzie na maraton filmowy do Kościana, a naprawdę wybiera się w podróż nad morze, odwiedzić ukochaną (potencjalną), bez uprzedzenia jej, umawia się z nią, by o 16 czekała na GG (po to by nie uciekła z hotelu), a ten w tym czasie przejeżdża 250 kilometrów, odnajduje hotel (nie wie jaki!) i wchodzi do jej pokoju, wręcza kwiaty, jest cały mokry, bo pada deszcz a nie ma parasola, włosy sklejone z czołem, żywioł i uśmiech, zostaje trzy godziny i wraca do Poznania, zmęczony. Tak trzymać!

Uśmiecham się i unoszę słysząc o tym, lubię go bardziej, ciepło mi ciepło. Mówię o symbolach, jakie sam tworzy dzięki temu, o symbolice pokoju nr 16 w hotelu i przypadku (ten sam numer na koszulce z dzieciństwa), który niby nic nie znaczy, lecz jak cieszy. Mówię, że w ten sposób sam nadaje głębi otoczeniu i że to wartościowe i w takim żywiole ujętego człowieka chcę widzieć. Lubię go w tym momencie i to bardzo i mam ochotę kupić mu gorącą czekoladę (i kupuję).

Przychodzi Marek i zabieramy się do pracy, ale jaka to praca przyjemna i jak budująca. Słucham pierwszego czytania mojego scenariusza i znów mnie to wznosi, troszeczkę trzęsą mi się przy tym ręce, jestem nieco rozemocjonowany, bo przybiera formę coś mojego i to przybiera formę, która odpowiada mi, napędza mnie. Mówię, że ten tekst momentami pisał mi się samemu, że są w nim ścieżki, które nagle się urywają i widz może samemu potem się domyślić, jak mogłyby potoczyć się dalej i że sam wszystkiego nie rozumiem dlaczego jest właśnie takie i nie wszystko potrafię wyjaśnić. Mówię też, że czuję się jakbym uruchomił pewien mechanizm, który zaczął potem napędzać się samemu, a ja go jedynie realizowałem przez siebie. Poza tym mówię, że mam kilka wytycznych, jak ja to widzę, jak mają to zagrać, ich postaci, jednak najbardziej chciałbym, by ten mechanizm działał dalej i realizował się teraz także przez nich, tak by pojawiło się jeszcze więcej tajemnic i niejasności i by ich własny pierwiastek i żywioł, który przemówiłby przez nich potrafił zaskoczyć później także i mnie.

Pada wiele dobrych pomysłów, czytają potem tekst jeszcze drugi raz i trzeci, a mnie się to podoba, to dobrzy aktorzy, tacy, jakich chciałem mieć. Cieszę się z tego i czuję, jakbym obcował ze sztuką, to bardzo uwzniaślające. Nie czuję bym marnował czas, wręcz przeciwnie, to bardzo sensowny i konstruktywny dzień, dziękuję za niego, bo bardzo mnie naładował. Marek mówi też, że mógłby załatwić zespół na żywo, który grałby w trakcie filmu, to też jest dla mnie podbudowujące, ten scenariusz zaczyna zataczać pewne kręgi, chodzić własnymi drogami, niezależnie ode mnie.

Mateusz musi iść, a ja mu dziękuję za przybycie i rozmowę wcześniej, była bardzo ciepła, bardzo mi się podobała. Siedzimy jeszcze z Markiem, nie wiem ile, ponad godzinę? dwie? Rozmawiamy, o życiu, a ja mu mówię o mojej perspektywie trzecioosobowej i dystansie do siebie i swoich poglądów, o tym, że nie przekreślam niczyjej perspektywy i że optykę każdego mogę uznać za prawdziwą i n a t u r a l n ą. Marek mówi o sangwinizmie i o sobie, czuję nastrój tej chwili spotęgowany lokalem w ciepłych barwach i kawą z amaretto z bitą śmietaną i mówię, że chyba mówimy o tym samym, tylko nazywany to innymi słowami i że nasza rozmowa to przyjemnie wzajemne utwierdzanie się w sobie.

Mówię też o czynach człowieka, o tym że zło to nagięcie kogoś, zrobienie wbrew niemu i tylko taka definicja mi odpowiada. A o czynach mówię, że żaden czyn człowieka, który wykonuje na sobie lub na który się godzi (bo wykluczam z tego gwałt na innym i wymuszenie na kimś) nie jest obiektywnie dobry lub zły (w sensie, że nie można mówić, by jakiś czyn był zły lub dobry sam w sobie) i jedynie subiektywny odbiór człowieka nadaje mu wartości pozytywnej bądź negatywnej. Jeśli ktoś po zrobieniu czegoś nie może pogodzić się ze sobą, czuję się nagięty i wbrew sobie - zło, i odwrotnie, jeśli czuje się wyrażony. Potem płacimy, wychodzimy i kupujemy pocztówkę charytatywną za 2 zł.

Mam nastrój cudowny, czuję, że robię coś konstruktywnego i wartościowego, coś własnego (a ten nastrój potęgują dni bezmyślnej pracy w stolarni), czuję że promienieje ze mnie chęć bycia dobrym i kupuję mamie książkę, potem piszę do Kuby bardzo miłą wiadomość i czuję się z tym świetnie, uśmiecham się, jadę tramwajem i wracam do siebie. I od razu mam ochotę wrócić do CacaoRepublica.

Uwielbiam panią, panno prrd.

Jak wyżej.

Tuesday, July 3, 2007

Open'er 2007

Bu. Nie lubię tak wracać do domu, jak gdybym wracał z przepustki do ośrodka ograniczonych swobód i ograniczonych (bo określonych) możliwości wyrażenia się (w stopniu zadowalającym).

Przed samym Open’erem przyswoiłem koncert Beiruta, którego żywioł mnie uwiódł swą 20-letnością, którego ruchy i rozśpiewana mimika były tak własne, tak jego, że poczułem się ciepło obcując z tak prawdziwym żywiołem. Nie wiem czy później w Gdyni jakiś koncert napełnił mnie podobną energią. Wątpię.

To w ogóle jest dla mnie nierealne nieco, te granice czasu i przestrzeni, to że jeszcze dziś rano (notkę napisałem wczoraj, dopiero dziś ją wklejam) przyglądam się orange skies nad wioską festiwalową, a teraz, wieczorem, siedzę przed starym komputerem, zamknięty w pokoju. Zbyt mała różnica czasu, zbyt duża przestrzeni, to się ze sobą kłóci, gryzie wzajemnie i nie chce ułożyć w jedne puzzle.

Sam Open’er w tym roku muzycznie przedstawił się gorzej niż zeszłoroczny (choć tamten był moim pierwszym Heinekenem, co też może mieć wpływ na odbiór). Żadnej magicznej gwiazdy, od której poczułbym motylki (w brzuchu), jak Sigur Rós wówczas. Była Bjork, piękna lecz bez ekstazy (choć było najbliżej). Sonic Youth – dla mnie poprawnie. Bloc Party – przyjemnie. Pink Freud – hipnotyzująco, ale jednak opornie. Groove Armada – mokro. Muse – wizualnie, lecz zimno. Freeform Five – natchnienie na clubbing, bardzo przyjemne ale krótkie. Prześliznąłem się po tegorocznych koncertach, prawie żaden mnie właściwie nie zahaczył mocniej jakoś.

Jednak ludzie, w tym roku ludzi było więcej, znajomych moich o których zahaczyć mogłem, to już nie był tak anonimowy i nieprzystępny mi tłum, jak rok temu, lecz tłum, który w każdej chwili odsłonić może mi kogoś.

Ten tłum jednak, czułem jego anonimowość, anonimowy czułem się w nim ja, nie wyróżniałem się: niski, ubrany jak wszyscy. Nie podobało mi się to, nie miałem ochoty na anonimowość, więc zadziałałem, balon zielony (balon! balonik! cholera, że też balonik, ha, ha!), dzień pierwszy, balon - jeden z dwóch największych latających nad tłumem, przypadkowo odleciał, a ja za nim hop hop siup i już w moich rączkach. Mój mój, upolowany, nie oddam, sam jesteś tylko balonem, a ja sam jestem tylko trzydniowym festiwalowiczem, lecz razem się w y r ó ż n i m y, to będzie obopólny interes, więc weź balon nie sraj, tylko dawaj trochę gumy, ja biorę sznurek i przywiązuję cię do paska.

Potem chodziłem po festiwalu, z balonem zielonym wielkości 2/3 mnie i bawiłem się nim, określał on moją przestrzeń, nie odlatywał dalej niż na metr ode mnie, a ja nim sterowałem i tańczyliśmy razem, jak inni nie tańczyli i określaliśmy się sobą względem innych, razem staliśmy się nagle targetem nowym, bo egzotycznym. To zjawisko, więc padały pytania: skąd balon? Sprzedasz mi? Załatw mi też? Ha, ha, ha, nawet pan kamerzysta się zaciekawił i zarejestrował nas (materiał na dvd festiwalowe).

Balon mnie wyróżnił, wyniósł z anonimowości do roli kolesia z balonem, to było pierwsze spięcie skierowane w tłum, przez tłum się zrealizowałem, tłum bez balonów. Ciążyć mi to jednak zaczęło. Balon mnie określał, jednak tylko chwilowo, zostawić go na chwilę, to już do niego nie wrócić, wszyscy wokół ten balon zdobyć próbowali, coponiektórzy kopali go (taką zresztą śmiercią w końcu mój kompan poległ), a ja poczułem się nagle uzależniony od mojej chęci nie bycia anonimowym i zbrzydła mi ta sytuacja i zostawiłem balon Maurycemu, a sam poszedłem tańczyć i tańczyłem, w tłumie, na Freeform Five i się nastroiłem na clubbing i tańczyć więcej chciałem ale się skończyło. Do balona nie wróciłem, a dzień zakończyłem (sen).

Dzień drugi na plaży i w mieście, w deszczu i błocie. Po 21 wyczerpał mi się telefon, a sam akurat byłem. I już pozostałem, do końca, czyli jakoś 2:30 w nocy. Przedtem trochę żartów, zupełnie nieistotne, a potem wyzwanie. Siedzę sam w scenie-namiocie, rezygnuję z Beastie Boys, nie chce mi się ich słuchać i suszę nogi na macie. Uciekam w myśli, wyobrażam sobie dotyk i bardzo mi ciepło z tą myślą, jestem z nią całkiem sam, nikogo teraz nie spotkam (wiem) i nikomu nie mogę jej przekazać (tej myśli), dlatego też jest taka intymna, to przyjemne, długo to praktykowałem (godzinę i cały koncert Kombajnu - fajny) i wreszcie gdy koniec czasu do zabicia minął i mogłem pójść na Muse, to nie chciałem, przestrzeń moja, tak ciepła i oblepiająca mnie, wciągała i hipnotyzowała, nie chciałem jej opuszczać, bezpieczna i przyjemna, miękka, a miała smak opuszków palców. Obejrzałem Muse i poszedłem spać (przedtem zimny prysznic).

Dzień trzeci to dzień ostatni. Właściwie biorąc pod uwagę że nie spałem w nocy, to jest dla mnie wciąż dziś. Wstawanie i jazda do miasta, obiad i kawa, bilety i powrót. Prysznic i – spotkania. I Maurycy, ostatni dzień wakacji i festiwalu, można zrobić wszystko i nawet trzeba, więc wymieniamy się z ludźmi, cześć, niepowtarzalna okazja, dajesz bona dostajesz bona, wymieńmy się, nic nie tracisz nic nie zyskujesz, to co? Wymieniają się niektórzy, a niektórzy jacyś sztywni tacy, dużo poznajemy ludzi, to świetny patent, na przyszłość, ja wypiłem dwa i pół piwa, na godzinkę taki fajny lajcik mnie opanował, potem sprzedaję jednemu kolesiowi darmową matę za równowartość bona, wciskając mu historię: te maty tam kupujesz, stoisz w kolejce i za dwa bony kupujesz jedną, ja wczoraj chyba z 8 heinekenów wypiłem i potem nie wiem po co kupiłem sobie z 15 takich mat, no dobra z 6-7, w ogóle debil jestem, po co mi to, i teraz mi się kasa kończy więc sprzedaje to, nawet taniej, za bona, chcesz? Ok. Ale miałem pompę.
A potem jeszcze spotykamy kolesia z koszulką Toi Toi i bierzemy z niego przykład, Maurycy obkleja swoją koszulkę znaczkami Toi Toi, a ja – torbę. Chodzimy po wiosce i krzyczymy Toi Toi! i jest śmiesznie i lekko, jak pięknie, jak relaksująco, jak odpoczywam, wakacje, ostatni dzień! Potem inni panowie kamerzyści robią z nami wywiad, a potem z nimi rozmawiam z 20 minut i kolejni znajomi, nnnoo bosko, buźka!

Poznałem Klamkę, jakoś po 20. Tak mniej więcej do 6 rano razem spędzaliśmy czas (z przerwą 30 minutową), bardzo inspirujące i odświeżające. Początek taki jakiś, wiadomo, pierwsze spotkanie, tematy jakieś takie, kolejka po kawę, potem ja idę siku, potem słuchamy Bloc Party, takie przyjemne, ja dużo nie mówię, ona jeszcze mniej (że nieśmiała – mówi), ale to nie przeszkadza, bardzo swobodna cisza, ja później też stwierdziłem, że to naprawdę było jedno z moich najbardziej swobodnych milczeń.

30 minut przerwy, idzie po coś cieplejszego do ubrania, ja spotykam po raz ostatni moją ekipę, śmiejemy się śmiejemy, potem wracam do Klamki i – Bjork. Koncert mnie nastroił zimno było, a ja tylko momentami się wzdrygałem z zimna, raz na utwór sobie może o tym przypominałem. I te utwory, jak one szybko zlatywały, hop hop hop, już ich nie ma. Rozmowa jest nimi przerywana. Dwa zdania, utwór, słowo, dwa utwory, zdanie, utwór, zdanie (coś o chwilowości mówię). Na niebie zielone światła-lasery, mówię raz, że były gwałtowne, jakby chciały zgwałcić kosmos i rozpropagować jej muzykę (przedłużenie Bjork), że dzikie takie. Klamka że orgazm muzyczny.

Koniec, ludzie się rozchodzą, a ja że widać teraz ten kontrast, te 30 sekund czasu różnicy: To skupienie i te żarty, ta przestrzeń szczelnie wypełniona ludźmi i n i e d o p r z e b y c i a (mur między mną a sceną), a ten luz i swoboda w dotarciu gdziekolwiek. Czuję pustkę po tym koncercie. Stoimy/siedzimy z Klamką i za bardzo nie wiemy co ze sobą zrobić. To jest dobre, bo wywołane czymś wartościowym.

Te godziny spędzone, w ogóle były niepoliczalne, jedna w drugą się przemieniała, w ciągu tych 10 godzin czas raczej n i e m i j a ł, lecz jedynie wydarzenia się z d a r z a ł y. W ogóle nie czułem ciężaru cisz pomiędzy momentami, gdy coś się działo, to stagnacja ale jak naturalna.
Cośmy robili. Idziemy główną drogą i szukamy kogoś, kogo można by śledzić. Pierwsze podejście, koleś idzie pod scenę. Ble, jak sztampowo. Mieliśmy wygórowane kryteria. A tu wszyscy idą w grupach, albo pod scenę, albo coś wypić (jak trudno być oryginalnym). W końcu jeden koleżka poszedł kupić sobie bony. Klamkę zaciekawiło na co może je wydać, ja podchwyciłem temat. Dywaguję. W tym czasie koleżka nam znika. Skubany! Lecz niedoczekanie. Szukamy go w tych gigantycznych kolejkach i tłumach, a ja mówię, że to właśnie samonadawanie sobie celu wśród bezsensu, i że naprawdę będę mieć radochę jeśli znajdziemy koleżkę. Znaleźliśmy. Stał w kolejce po pajdę chleba. Ha, konkret rozczarowuje, spektrum możliwości jest bardziej ponętne.

Mówię, że czuję się jak konkwistador. Że ludzie kiedyś odkrywali nowe lądy, ale tych obecnie niestety zabrakło, ale chęć odkrywania chyba pozostała w człowieku. Więc że właśnie żywioł to nowe formy spędzania czasu i rozrywki, tak jak to śledzenie teraz. Urastam dzięki myśli, że zapewne nikt lub prawie nikt tu nikogo nie śledzi, że mało kto na to wpadł, że jesteśmy tacy inni i że to chyba trochę sztuczne i pozowane, ale przyjemne. Patrzymy na koleżkę, jak zamawia, a mnie bawi myśl, że on nie ma pojęcia, że może być obiektem (przypadkowym!) tylu uwag, które rzucamy między sobą. W tym czasie leci koncert LCD Soundsystem, na który to zespół napalałem się prawie najbardziej na całym Open’erze. Też podoba mi się myśl, że dla takiej zabawy mogę zrezygnować z tego koncertu, optować na rzecz odkrycia, to poświęcenie nadaje temu spięciu (które wywołaliśmy tylko między sobą, ja z Klamką) większej mocy. Wreszcie gdy widzę jak odgryza kawałek pajdy z mięsem i cebulą to mam dość (i oblizuje palce! – Klamka) i mogę z czystym sumieniem opuścić go, obrzydziwszy go sobie przedtem wystarczająco.

Reszta koncertu LCD taka sobie, bawimy się w zamianę perspektywy poprzez patrzenie w kierunku sceny do góry nogami, wygląda jak pokój z bardzo niskim sufitem i bez podłogi. Potem idziemy na Smolika pod scenę-namiot. Tam śpimy, zimno, nasze plecy się stykają, co wydaje mi się intymne (oddechy), lecz niezobowiązujące, czerpię uciechę z tego kontaktu.

Potem koniec koncertu, już jasno, chodzimy po placu boju. Pozwoli pani, panno Klamko, że zaproszę na kawę i gofra z rana? Mam jeszcze trzy bony. Zamiast kawy herbata, a gofry się skończyły i musiało być prince polo. Siedzimy na macie, przed nami błocko a trochę wyżej pomarańczowe niebo, pijemy herbatę i rozmawiamy, ludzi już prawie nie ma, a Ci co są, to najwięksi szaleńcy, tym którym najbardziej zależy, żeby festiwal jeszcze się nie skończył i żeby jeszcze się zabawić. Biegają i krzyczą, tańczą, robią sobie zdjęcia, skaczą, nawiązują ze sobą kontakt nawzajem, to jest podobny sobie typ ludzi. Zauważam, że w końcu zniknął z terenu wioski tłum, a na jego miejsce pojawiły się konkretne osoby. Siedzimy z godzinę, może więcej i potem już rozpoznaję poszczególnych ludzi. Grupa wbiega na scenę główną, udają Beastie Boys’ów, parę osób skanduje, potem znajdują wodę, cieszą się jak dzieci i krzyczą "Woda od Bjork!” (hahahhaha!), potem, że wygraliśmy z Brazylią 1:0 i śpiewać zaczynają, śpiewać. Rozśpiewani schodzą do namiotów, a mi dusza rośnie gdy to widzę (to jest zajebiście śmieszne!), taki to piękny i niecodzienny widok, tylko brakuje mi przez cały czas kamery, mnóstwo pięknych ujęć, opowiadam Klamce kilka historii, które mają wartość samą w sobie, bo są niezłe. Nie mówię tego Klamce, ale to wymyślam, że wydaje mi się (ona, Klamka) prawdziwa poprzez minimalizm w ekspresji samej siebie, podoba mi się to, pozostawia sporą przestrzeń na domysły. A potem prysznic i się rozstajemy.

Już po powrocie do domu płaczę (łza poleciała mi już w samochodzie, ale za ciemnymi okularami i pomyślałem, że to bardzo filmowe takie wzruszenie w miejscu publicznym w ciemnych okularach i kamuflowanie tego – kiedyś to jeszcze rozwinę), biorę kąpiel i siadam do pisania.

Najlepsze w tym Open’erze było to, iż całe spektrum emocji mnie opanowywało, od clubbingu, po robienie gnoju, radość z koncertu i z jedzenia, od interakcji z człowiekiem, po interakcję z tłumem – żadnej jednak nie wyeksploatowałem w pełni, co pozostawia po sobie przyjemny niedosyt.