Tuesday, July 3, 2007

Open'er 2007

Bu. Nie lubię tak wracać do domu, jak gdybym wracał z przepustki do ośrodka ograniczonych swobód i ograniczonych (bo określonych) możliwości wyrażenia się (w stopniu zadowalającym).

Przed samym Open’erem przyswoiłem koncert Beiruta, którego żywioł mnie uwiódł swą 20-letnością, którego ruchy i rozśpiewana mimika były tak własne, tak jego, że poczułem się ciepło obcując z tak prawdziwym żywiołem. Nie wiem czy później w Gdyni jakiś koncert napełnił mnie podobną energią. Wątpię.

To w ogóle jest dla mnie nierealne nieco, te granice czasu i przestrzeni, to że jeszcze dziś rano (notkę napisałem wczoraj, dopiero dziś ją wklejam) przyglądam się orange skies nad wioską festiwalową, a teraz, wieczorem, siedzę przed starym komputerem, zamknięty w pokoju. Zbyt mała różnica czasu, zbyt duża przestrzeni, to się ze sobą kłóci, gryzie wzajemnie i nie chce ułożyć w jedne puzzle.

Sam Open’er w tym roku muzycznie przedstawił się gorzej niż zeszłoroczny (choć tamten był moim pierwszym Heinekenem, co też może mieć wpływ na odbiór). Żadnej magicznej gwiazdy, od której poczułbym motylki (w brzuchu), jak Sigur Rós wówczas. Była Bjork, piękna lecz bez ekstazy (choć było najbliżej). Sonic Youth – dla mnie poprawnie. Bloc Party – przyjemnie. Pink Freud – hipnotyzująco, ale jednak opornie. Groove Armada – mokro. Muse – wizualnie, lecz zimno. Freeform Five – natchnienie na clubbing, bardzo przyjemne ale krótkie. Prześliznąłem się po tegorocznych koncertach, prawie żaden mnie właściwie nie zahaczył mocniej jakoś.

Jednak ludzie, w tym roku ludzi było więcej, znajomych moich o których zahaczyć mogłem, to już nie był tak anonimowy i nieprzystępny mi tłum, jak rok temu, lecz tłum, który w każdej chwili odsłonić może mi kogoś.

Ten tłum jednak, czułem jego anonimowość, anonimowy czułem się w nim ja, nie wyróżniałem się: niski, ubrany jak wszyscy. Nie podobało mi się to, nie miałem ochoty na anonimowość, więc zadziałałem, balon zielony (balon! balonik! cholera, że też balonik, ha, ha!), dzień pierwszy, balon - jeden z dwóch największych latających nad tłumem, przypadkowo odleciał, a ja za nim hop hop siup i już w moich rączkach. Mój mój, upolowany, nie oddam, sam jesteś tylko balonem, a ja sam jestem tylko trzydniowym festiwalowiczem, lecz razem się w y r ó ż n i m y, to będzie obopólny interes, więc weź balon nie sraj, tylko dawaj trochę gumy, ja biorę sznurek i przywiązuję cię do paska.

Potem chodziłem po festiwalu, z balonem zielonym wielkości 2/3 mnie i bawiłem się nim, określał on moją przestrzeń, nie odlatywał dalej niż na metr ode mnie, a ja nim sterowałem i tańczyliśmy razem, jak inni nie tańczyli i określaliśmy się sobą względem innych, razem staliśmy się nagle targetem nowym, bo egzotycznym. To zjawisko, więc padały pytania: skąd balon? Sprzedasz mi? Załatw mi też? Ha, ha, ha, nawet pan kamerzysta się zaciekawił i zarejestrował nas (materiał na dvd festiwalowe).

Balon mnie wyróżnił, wyniósł z anonimowości do roli kolesia z balonem, to było pierwsze spięcie skierowane w tłum, przez tłum się zrealizowałem, tłum bez balonów. Ciążyć mi to jednak zaczęło. Balon mnie określał, jednak tylko chwilowo, zostawić go na chwilę, to już do niego nie wrócić, wszyscy wokół ten balon zdobyć próbowali, coponiektórzy kopali go (taką zresztą śmiercią w końcu mój kompan poległ), a ja poczułem się nagle uzależniony od mojej chęci nie bycia anonimowym i zbrzydła mi ta sytuacja i zostawiłem balon Maurycemu, a sam poszedłem tańczyć i tańczyłem, w tłumie, na Freeform Five i się nastroiłem na clubbing i tańczyć więcej chciałem ale się skończyło. Do balona nie wróciłem, a dzień zakończyłem (sen).

Dzień drugi na plaży i w mieście, w deszczu i błocie. Po 21 wyczerpał mi się telefon, a sam akurat byłem. I już pozostałem, do końca, czyli jakoś 2:30 w nocy. Przedtem trochę żartów, zupełnie nieistotne, a potem wyzwanie. Siedzę sam w scenie-namiocie, rezygnuję z Beastie Boys, nie chce mi się ich słuchać i suszę nogi na macie. Uciekam w myśli, wyobrażam sobie dotyk i bardzo mi ciepło z tą myślą, jestem z nią całkiem sam, nikogo teraz nie spotkam (wiem) i nikomu nie mogę jej przekazać (tej myśli), dlatego też jest taka intymna, to przyjemne, długo to praktykowałem (godzinę i cały koncert Kombajnu - fajny) i wreszcie gdy koniec czasu do zabicia minął i mogłem pójść na Muse, to nie chciałem, przestrzeń moja, tak ciepła i oblepiająca mnie, wciągała i hipnotyzowała, nie chciałem jej opuszczać, bezpieczna i przyjemna, miękka, a miała smak opuszków palców. Obejrzałem Muse i poszedłem spać (przedtem zimny prysznic).

Dzień trzeci to dzień ostatni. Właściwie biorąc pod uwagę że nie spałem w nocy, to jest dla mnie wciąż dziś. Wstawanie i jazda do miasta, obiad i kawa, bilety i powrót. Prysznic i – spotkania. I Maurycy, ostatni dzień wakacji i festiwalu, można zrobić wszystko i nawet trzeba, więc wymieniamy się z ludźmi, cześć, niepowtarzalna okazja, dajesz bona dostajesz bona, wymieńmy się, nic nie tracisz nic nie zyskujesz, to co? Wymieniają się niektórzy, a niektórzy jacyś sztywni tacy, dużo poznajemy ludzi, to świetny patent, na przyszłość, ja wypiłem dwa i pół piwa, na godzinkę taki fajny lajcik mnie opanował, potem sprzedaję jednemu kolesiowi darmową matę za równowartość bona, wciskając mu historię: te maty tam kupujesz, stoisz w kolejce i za dwa bony kupujesz jedną, ja wczoraj chyba z 8 heinekenów wypiłem i potem nie wiem po co kupiłem sobie z 15 takich mat, no dobra z 6-7, w ogóle debil jestem, po co mi to, i teraz mi się kasa kończy więc sprzedaje to, nawet taniej, za bona, chcesz? Ok. Ale miałem pompę.
A potem jeszcze spotykamy kolesia z koszulką Toi Toi i bierzemy z niego przykład, Maurycy obkleja swoją koszulkę znaczkami Toi Toi, a ja – torbę. Chodzimy po wiosce i krzyczymy Toi Toi! i jest śmiesznie i lekko, jak pięknie, jak relaksująco, jak odpoczywam, wakacje, ostatni dzień! Potem inni panowie kamerzyści robią z nami wywiad, a potem z nimi rozmawiam z 20 minut i kolejni znajomi, nnnoo bosko, buźka!

Poznałem Klamkę, jakoś po 20. Tak mniej więcej do 6 rano razem spędzaliśmy czas (z przerwą 30 minutową), bardzo inspirujące i odświeżające. Początek taki jakiś, wiadomo, pierwsze spotkanie, tematy jakieś takie, kolejka po kawę, potem ja idę siku, potem słuchamy Bloc Party, takie przyjemne, ja dużo nie mówię, ona jeszcze mniej (że nieśmiała – mówi), ale to nie przeszkadza, bardzo swobodna cisza, ja później też stwierdziłem, że to naprawdę było jedno z moich najbardziej swobodnych milczeń.

30 minut przerwy, idzie po coś cieplejszego do ubrania, ja spotykam po raz ostatni moją ekipę, śmiejemy się śmiejemy, potem wracam do Klamki i – Bjork. Koncert mnie nastroił zimno było, a ja tylko momentami się wzdrygałem z zimna, raz na utwór sobie może o tym przypominałem. I te utwory, jak one szybko zlatywały, hop hop hop, już ich nie ma. Rozmowa jest nimi przerywana. Dwa zdania, utwór, słowo, dwa utwory, zdanie, utwór, zdanie (coś o chwilowości mówię). Na niebie zielone światła-lasery, mówię raz, że były gwałtowne, jakby chciały zgwałcić kosmos i rozpropagować jej muzykę (przedłużenie Bjork), że dzikie takie. Klamka że orgazm muzyczny.

Koniec, ludzie się rozchodzą, a ja że widać teraz ten kontrast, te 30 sekund czasu różnicy: To skupienie i te żarty, ta przestrzeń szczelnie wypełniona ludźmi i n i e d o p r z e b y c i a (mur między mną a sceną), a ten luz i swoboda w dotarciu gdziekolwiek. Czuję pustkę po tym koncercie. Stoimy/siedzimy z Klamką i za bardzo nie wiemy co ze sobą zrobić. To jest dobre, bo wywołane czymś wartościowym.

Te godziny spędzone, w ogóle były niepoliczalne, jedna w drugą się przemieniała, w ciągu tych 10 godzin czas raczej n i e m i j a ł, lecz jedynie wydarzenia się z d a r z a ł y. W ogóle nie czułem ciężaru cisz pomiędzy momentami, gdy coś się działo, to stagnacja ale jak naturalna.
Cośmy robili. Idziemy główną drogą i szukamy kogoś, kogo można by śledzić. Pierwsze podejście, koleś idzie pod scenę. Ble, jak sztampowo. Mieliśmy wygórowane kryteria. A tu wszyscy idą w grupach, albo pod scenę, albo coś wypić (jak trudno być oryginalnym). W końcu jeden koleżka poszedł kupić sobie bony. Klamkę zaciekawiło na co może je wydać, ja podchwyciłem temat. Dywaguję. W tym czasie koleżka nam znika. Skubany! Lecz niedoczekanie. Szukamy go w tych gigantycznych kolejkach i tłumach, a ja mówię, że to właśnie samonadawanie sobie celu wśród bezsensu, i że naprawdę będę mieć radochę jeśli znajdziemy koleżkę. Znaleźliśmy. Stał w kolejce po pajdę chleba. Ha, konkret rozczarowuje, spektrum możliwości jest bardziej ponętne.

Mówię, że czuję się jak konkwistador. Że ludzie kiedyś odkrywali nowe lądy, ale tych obecnie niestety zabrakło, ale chęć odkrywania chyba pozostała w człowieku. Więc że właśnie żywioł to nowe formy spędzania czasu i rozrywki, tak jak to śledzenie teraz. Urastam dzięki myśli, że zapewne nikt lub prawie nikt tu nikogo nie śledzi, że mało kto na to wpadł, że jesteśmy tacy inni i że to chyba trochę sztuczne i pozowane, ale przyjemne. Patrzymy na koleżkę, jak zamawia, a mnie bawi myśl, że on nie ma pojęcia, że może być obiektem (przypadkowym!) tylu uwag, które rzucamy między sobą. W tym czasie leci koncert LCD Soundsystem, na który to zespół napalałem się prawie najbardziej na całym Open’erze. Też podoba mi się myśl, że dla takiej zabawy mogę zrezygnować z tego koncertu, optować na rzecz odkrycia, to poświęcenie nadaje temu spięciu (które wywołaliśmy tylko między sobą, ja z Klamką) większej mocy. Wreszcie gdy widzę jak odgryza kawałek pajdy z mięsem i cebulą to mam dość (i oblizuje palce! – Klamka) i mogę z czystym sumieniem opuścić go, obrzydziwszy go sobie przedtem wystarczająco.

Reszta koncertu LCD taka sobie, bawimy się w zamianę perspektywy poprzez patrzenie w kierunku sceny do góry nogami, wygląda jak pokój z bardzo niskim sufitem i bez podłogi. Potem idziemy na Smolika pod scenę-namiot. Tam śpimy, zimno, nasze plecy się stykają, co wydaje mi się intymne (oddechy), lecz niezobowiązujące, czerpię uciechę z tego kontaktu.

Potem koniec koncertu, już jasno, chodzimy po placu boju. Pozwoli pani, panno Klamko, że zaproszę na kawę i gofra z rana? Mam jeszcze trzy bony. Zamiast kawy herbata, a gofry się skończyły i musiało być prince polo. Siedzimy na macie, przed nami błocko a trochę wyżej pomarańczowe niebo, pijemy herbatę i rozmawiamy, ludzi już prawie nie ma, a Ci co są, to najwięksi szaleńcy, tym którym najbardziej zależy, żeby festiwal jeszcze się nie skończył i żeby jeszcze się zabawić. Biegają i krzyczą, tańczą, robią sobie zdjęcia, skaczą, nawiązują ze sobą kontakt nawzajem, to jest podobny sobie typ ludzi. Zauważam, że w końcu zniknął z terenu wioski tłum, a na jego miejsce pojawiły się konkretne osoby. Siedzimy z godzinę, może więcej i potem już rozpoznaję poszczególnych ludzi. Grupa wbiega na scenę główną, udają Beastie Boys’ów, parę osób skanduje, potem znajdują wodę, cieszą się jak dzieci i krzyczą "Woda od Bjork!” (hahahhaha!), potem, że wygraliśmy z Brazylią 1:0 i śpiewać zaczynają, śpiewać. Rozśpiewani schodzą do namiotów, a mi dusza rośnie gdy to widzę (to jest zajebiście śmieszne!), taki to piękny i niecodzienny widok, tylko brakuje mi przez cały czas kamery, mnóstwo pięknych ujęć, opowiadam Klamce kilka historii, które mają wartość samą w sobie, bo są niezłe. Nie mówię tego Klamce, ale to wymyślam, że wydaje mi się (ona, Klamka) prawdziwa poprzez minimalizm w ekspresji samej siebie, podoba mi się to, pozostawia sporą przestrzeń na domysły. A potem prysznic i się rozstajemy.

Już po powrocie do domu płaczę (łza poleciała mi już w samochodzie, ale za ciemnymi okularami i pomyślałem, że to bardzo filmowe takie wzruszenie w miejscu publicznym w ciemnych okularach i kamuflowanie tego – kiedyś to jeszcze rozwinę), biorę kąpiel i siadam do pisania.

Najlepsze w tym Open’erze było to, iż całe spektrum emocji mnie opanowywało, od clubbingu, po robienie gnoju, radość z koncertu i z jedzenia, od interakcji z człowiekiem, po interakcję z tłumem – żadnej jednak nie wyeksploatowałem w pełni, co pozostawia po sobie przyjemny niedosyt.

6 comments:

Anonymous said...

mialam deja vu podczas czytania.
całkiem miłe.
momentami tylko uczucie urwania filmu (albo raczej zasłonięcia oczu przez matkę podczas erotycznej sceny).
motyw z bonami obudził we mnie śmiech.
ciasto się pali.

JSSN said...

Nie rozumiem z tym zasłonięciem oczu przez matkę, nie łapię tego. Tak odnośnie erotyzmu, to na żadnej płaszczyźnie nie realizowałem się erotycznie-fizycznie na Openerze :)

Anonymous said...

haha:)
chodziło mi o to, że niektóre z Twoich najintymniejszych uczuć odkryłam dopiero podczas czytania komentarza, bo z większością zdarzeń - powiedzmy - byłam na bieżąco :)

mademoiselle R. said...

Jeżeli oczywiście mogę dodać coś od siebie, to, wiem, że głupio to zabrzmi, ale wspaniale czyta się to, co piszesz. Aż zazdroszczę Ci takiej jakiejś swobody w wyrażaniu myśli, której ja niestety nie mam.
W sumie nie żałuję, że w nie pojechałam tym razem. Takie swoiste apogeum miało dla mnie miejsce rok temu i trudno będzie to przebić. Było ekstramalnie.
Smutny ten Twój zielony balonik. Zastanawiałam się przez moment, czy nie przesadzasz z tą anonimowością w swoim wykonaniu, ale chwilę później uznałam, że chyba wiem o co Ci chodzi. Wydaje mi się, że ze mną jest ponikąd podobnie, tylko że ja zwracam na siebie uwagę w inny, prawdopodobnie gorszy, i nie tak widowiskowy sposób, oczym już w pewnym sensie pisałam w poście, który tak bardzo Ci się nie podobał(he, he).
Inna sprawa, że taki balonik niczego nie... Ja wiem, rozwiązuje? Tylko tymczasowo.
Pisz dalej, chłopcze.

Anonymous said...

Ja pierdziu, mój drogi, dziękuję Ci bardzo-bardzo! Znowu tam byłam :))
Cudnie piszesz.

Anonymous said...

Nie odnajduję Cię w tym poście, ogólnie jakoś ostatnio Cię nie rozpoznaję. I nie wiem, czy to czyjaś wina, czy naturalna kolej rzeczy. Takie uczucie, jakby Cię ktoś pożarł i stał się kimś innym pod Twoim nazwiskiem. I koniec, kropka.