Thursday, May 24, 2007

Totalne wziuu.

Za namową Mikołaja zakładam. Oj, nie jestem zbyt samodzielny.
A jednak chyba jestem - i to do przesady. (Tak mi się chwilowo wydaje.)

Dzień dzisiejszy w ogóle w mym życiu nie zaistniał, ot, zdarzył się, ja jednak w nim nie uczestniczyłem na żadnej płaszczyźnie.

Wstałem około godziny 8 am, włączyłem komputer i słuchałem muzyki. Leżałem przy tym na łóżku i przeciągałem się bardzo długo i było to niezmiernie przyjemne, ten leniwy poranek czwartkowy wyrwany ze szkolnego kalendarza jawił mi się jako nadprogramowy weekend.
Świat właściwie skurczył mi się na moment jedynie do rozciąganych mięśni, a ciało ogarnęła totalna błogość, co było najprzyjemniejszą częścią tego dnia.

Potem zająłem się dość mechaniczną pracą: segregowałem pliki filmowe, następnie przeczytałem poradnik jak napisać scenariusz filmowy (nędzne porady). Zgłodniałem i wziąłem się za przygotowywanie obiadu (na który przyjść miała Marta). Obiad zrobiłem (dość marny), a Marta przyszła. Obiad zjedliśmy (dużo zostało), potem obejrzeliśmy niesmaczne (choć ja pochłonąłem je z apetytem) filmy z zeszłorocznej imprezy, gdy absolutnie się upiłem z Savem i Dominikiem. Przez 20 minut wspólnych prób porozumienia się naszej trójki w języku niemieckim ("wir haben schizen", "napierdolen") nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Śmiałem się głośno i szczerze, a tamta impreza przypomniała mi się z całą wyrazistością i poczułem przyjemne mrowienie w nosie z powodu jej ulotności. Ukradkiem zarejestrowałem minę Marty, nieco jakby zdziwioną, oczy cofnięte, schowane za okularami, które (bynajmniej) nie były w stanie jej ochronić (wręcz przeciwnie). Oto ja, proszę pani, choć nieco bardziej niż zwykle rozpasany i prostacki. Nic nie mówiłem. Nie czułem wstydu, jedynie radość obcowania z tak żywo wizualnym wspomnieniem. To było miłe.

Potem próbowaliśmy rozmawiać. Rozmowa z gatunku tych, które próbują a nie mogą. Brak wspólnych mianowników, halo halo, czy pani mnie słyszy (tak), halo, czy pana w ogóle to obchodzi?...
O, chyba zlokalizowaliśmy problem.

Otóż, proszę pani i proszę pana (jakiego pana?!), ni krzty powagi we mnie nie było. Rozmowa poważna, temat mnie dotyczący, całkiem ode mnie zależały losy tej znajomości i dalszej dyskusji a ja - nic. Patrzę na swój palec (u nogi), wyglądam za okno (blok - nie blog - widzę). Nie jest mi źle, nie jest mi dobrze. Jędrzej jest. Mówię o tym. Jestem lekki, tylko teraz, chwilowy i ulotny. Nie kłamię - wyrażam swój obecny stan. I przedtem nie kłamałem - wyrażałem swój ówczesny stan. Wszystko co mówiłem - prawda najprawdziwsza, jak Bozię kocham (nie no, teraz żartuję, ale naprawdę prawda to była prawdziwa!). Wszystko co mówię teraz - choć radykalnie inne, bo chłodne i niestałe - też prawda, może nawet bardziej prawda o mnie, niż wszystko co myślałaś przedtem. No więc co - wychodzisz, a ja idę siku.

Potem nie pamiętam co. Jędrzej jest. Potem dzwonek do drzwi, Bogna, o cześć, siema, chciałam Cię odwiedzić, dobrze. Mówimy. Dobrze mi się mówi, słowa same się mówią, nie aspiruje tymi słowami do niczego, w ogóle do niczego nie aspiruję, mówię, bo słuchasz, bo chcesz żebym mówił, a więc popychasz mnie w tym kierunku, a ja o nic się nie opieram, jestem ruchomy choć bezwolny. Mówię niestworzone historie, zachowuję się dziwnie, śmieję się, bardzo dużo się śmieję i ten śmiech wywołuje, że uśmiecham się i jest mi ciepło, otacza mnie pierzyna, leciutka a jednak bardzo szczelna. Mówię o baloniku, że taki balonik, nie z helem, ale z powietrzem, że sam się nie wznosi, ale że ma taki sznurek, na którego końcu nie ma żadnego kamienia i że on jest bardzo śliski i nikt nie może go chwycić i patrzę za okno i widzę, że nie wieje wiatr, więc mówię, że nie wieje wiatr i dlatego tutaj siedzę, gdyby ktoś zawiał, to bym się ruszył i pofrunął w jego kierunku, ale jest cisza, więc sobie siedzę i mówię i wtulam w pierzynkę.

Mmm.

Potem mówimy o życiu (każdy o swoim), a ja opowiadam o różnych swoich etapach, Ty chyba jesteś zaskoczona jak o nich słyszysz, w ogóle nie wiem tak naprawdę co o mnie myślisz, czasami jakbym taką stroskaną matkę widział (ale pozytywną matkę). Ta retrospekcja jest miła, podoba mi się to życie, całkiem bogate, lubię, że mam o czym mówić.

Mówię: Mógłbym być w tej chwili w Sajanach albo nad zatoką Karpentaria albo w Finladii i czułbym się tak samo. Ojej, unoszę się, skąd ten hel, kto zamienił powietrze, ależ nie ma wiatru. Wzlatuję do góry i widzę się (siedzę pod sufitem) jak leżę na łóżku, na brzuchu, nóżki zgięte w kolanach, wesoło mykają, a Jędrzej mówi, że się widzi, że ma perspektywę trzecioosobową i że niczego nie brał (bo w sumie mogłaś sobie tak pomyśleć). I nic się nie stało, tego nie wywołał żaden środek ani żadne zdarzenie, to się po prostu dzisiaj stało. Jestem ulotny i chwilowy i takie totalne wziuuuuuuuu... Bogna wraca do domu, ja też wróciłem do ciała. Jest leniwie. Piszę do Mikołaja, chwalę się sobą, to też jest przyjemne, więc czemu by nie?
Propozycja, założ se bloga.

Uległem więc ulotnej propozycji Mikołaja, bo czemu nie? Jego rzucone na wiatr zdanie, przywiało mnie w tym kierunku, w tym więc miejscu się realizuje, choć wcale mi to nie jest potrzebne, ani nawet nie mam szczególnej na to ochoty.

3 comments:

Mikołaj Tajchman said...

Nie dość, że na tym samym serwerze, że ten sam szablon, to jeszcze usiłujesz momentami naśladować mój styl (nie zawsze nieudolnie, bynajmniej). Ale dobrze, bardzo dobrze nawet, mnie to umacnia we mnie, i w Tobie; silnieję.

Notka dobra, chwilami świetna. O tutaj: "przyjemne mrowienie w nosie z powodu jej ulotności"; "No więc co - wychodzisz, a ja idę siku."; "Jędrzej jest."; "dużo się śmieję i ten śmiech wywołuje, że uśmiecham się"; "patrzę za okno i widzę, że nie wieje wiatr, więc mówię, że nie wieje wiatr i dlatego tutaj siedzę, gdyby ktoś zawiał, to bym się ruszył i pofrunął w jego kierunku, ale jest cisza, więc sobie siedzę i mówię i wtulam w pierzynkę."; "Mógłbym być w tej chwili w Sajanach albo nad zatoką Karpentaria albo w Finladii i czułbym się tak samo."

Niezbyt lubię okresy Twojej lekkości - jeden miał dla nas przykry przebieg. Teraz jednak po pierwsze jestem dużo na Ciebie odporniejszy, po drugie, czego dowodzisz tą notką, lekkość nie musi łączyć się z płytkością. W ogóle często mam wrażenie Twojej zwiewności - bardzo rzadko chyba stawiasz rzeczywistości jakikolwiek opór, istniejesz na zasadzie boi, dajesz się modelować żywiołowi, na co możesz sobie pozwolić pewnie dlatego, że otoczony jesteś grubą warstwą modeliny, którą można urabiać bez szkody dla rdzenia. Zaleta takiej Twojej konstrukcji polega na tym, że wszyscy Cię lubią; wada, że niewielu kiedykolwiek będzie w stanie do rdzenia dotrzeć.

Zdzichu said...

Witaj Jędrzeju Stanisławie Stanisławie.

Jak widzę, nieznośna lekkość bytu sprawiła, że blog ten będzie odbijał w lustrze słów Twoje nader interesujące jestestwo.

Śledzę z zapartym tchem.

oluś said...

...Zaleta takiej Twojej konstrukcji polega na tym, że wszyscy Cię lubią; wada, że niewielu kiedykolwiek będzie w stanie do rdzenia dotrzeć... to oczywiscie dobrze znany Ci cytat, ale pamietasz moze jak skladalam Ciebu zyczonka sylwestrowogwiazdkowopatosowoszkolne(to z obopulnego zamiłowania do niemieckiego:P)tak, miło znajdywac podobne posty, z podobnymi poglądami, z drugiej jednak strony to zagraza mojej pewnej oryginalności..^^ w kazdym razie zgadza sie ze mną wiecej osób niz tylko ja.

czuje sie tu jak na wymroczu.. kontynuuj