Saturday, November 1, 2008

jssn.wwa

Jestem warszawiakiem, już 50 dni. Myślę, że to istotna zmiana:

jssn w wwie

Thursday, June 26, 2008

bloga renowacja, przez podział rozmnożenie

Ciszy interwały, wakacyjne, przez podział zapełnić, w ryby chleb rozmnożyć, w trzy blog 1, iluzję większego wyczarować. Mniej więcej po to.

Trójpodział od dzisiaj:
1) jssnapiecek – jestem ja oto ja jestem ja. I od teraz tylko tyle.
2) jssn.kultura – ja o różnych kulturowych wokół mnie co znam.
3) jssn.onanizmy-artystyczne – ja co sam wobec innych i wobec siebie.

Ach, te wakacje.

Thursday, May 22, 2008

FAJERWERKI

Materiał ze stycznia. Z dużym dystansem, oczywiście, do oglądania. Ale to aż nadto jasne. Ale jestem dzisiaj cały z papier-mache. Co by tu więcej chyba nic.

Sunday, May 4, 2008

Wielka Notka Przedmaturalna (III)

XX lecie międzywojenne, to z kolei nagle odzyskana niepodległość, czyli za Słonimskim powtarzając ”Zrzucam z ramion płaszcz Kordiana” i już nie trzeba się troszczyć o odzyskanie niepodległości, bo tę już mamy, za to warto poszukać sobie jakiś nowych tematów, o których by można pisać. Na przykład katastrofizm. Taki koniec kultury, który się zbliża i że generalnie będzie wielki gnój na świecie (Witkacy). Poza tym mamy bardzo duży rozwój technologiczny, więc niektórym się to podoba i tacy futuryści mówią „Miasto, masa, maszyna” i uwielbiają tramwaje i ogólnie elektryczność, więc piszą o tym wiersze (Skamandryci też). W prozie mamy na przykład literaturę straconych złudzeń, jak Przedwiośnie Żeromskiego. Albo eksperymenty językowe typu Schulz i Gombrowicz. I ogólnie rozwój prozy powieściowej jak Granica Nałkowskiej, albo Cudzoziemka Kuncewiczowej (powieści takie dosyć psychologiczne). Różne są grupy poetyckie jak Skamandryci, którzy nie działali wedle żadnego programu, tylko po prostu odeszli od tematyki narodowej i postulowali taki witalizm, pochwałę fizyczności człowieka, taki Tuwim pisał, np. „naróbcie Polsce bachorów” albo „baby latem biodrzeją, soki w babach się grzeją”. Albo Awangarda Krakowska, która była bardzo zmetaforyzowana i przeciwna ekshibicjonizmowi uczuciowemu vide Skamander, bo uważali go za niedojrzały i tacy twórcy to na przykład pisali takie wiersze, że całe były metaforami (Przyboś). Żagary to na przykład katastrofizm (Miłosz).

No to Nałkowska. Napisała Granicę. Książka jest o schematach i konwenansach ludzkich. Główny Bohater Zenon jest bardzo konformistyczny. Społeczeństwo go kształtuje. Widzi siebie takim, jakim widzi go społeczeństwo. Kończy marnie, czyli jednak indywidualizm jest propagowany. A taki Schulz napisał Sklepy Cynamonowe, w których przedstawia miasto swojego dzieciństwa. Schulz ma bardzo kwiecisty język. I bardzo jest oniryczny, perspektywa jaką przybiera to perspektywa dziecka, co może trochę naiwnie patrzy na świat dorosłych, nie wartościowuje go w żaden sposób, brak gradacji zdarzeń, po prostu wszystko rejestruje z jednaką uwagą. Ogólnie uważał, że w dzieciństwie tkwią archetypy (pojęcie z filozofii Junga). Mityzował rzeczywistość, czyli uważał, że czas przeszły jest przepuszczony przez taką soczewkę dorosłej wyobraźni, która go zmienia. Książka jest też trochę alegorią rodzącego się faszyzmu, który mechanizuje społeczeństwo (robi z ludzi manekiny). Schulz był masochistą. Lubił płaszczyć się u stóp kobiet i patrzeć na nie z dołu. W każdej kobiecie był pierwiastek matki, dlatego kobieta była dla niego czymś wielkim, czymś ponad mężczyzną. Z kolei tak Kuncewiczowa i Cudzoziemka to powieść psychologiczna. Główna bohaterka to niespełniona artystka Róża Żabczyńska. Niespełniona artystycznie i w miłości. Jest stara i zgorzkniała, ale dlatego, bo nie robi tego co powinna (czyli muzyka i miłość). Jest niezależną kobietą, ale bardzo nieszczęśliwą. Umiera i przypomina sobie całe swoje życie (retrospekcja). Witkacy był fajny. Szewcy. Naśmiewał się z polskiej kultury. Dużo ćpał. Uważał, że nadchodzi koniec kultury, że ludzie są nieczuli na doznania metafizyczne, że poezja już ich nie wzrusza. I że to wszystko przez naukę. W Szewcach przedstawił trzy różne systemy polityczne. I akt to upadający kapitalizm. II akt to faszyzm. III akt to komunizm. Wszystko jest złe. Szewcy w pierwszym akcie są uciskani, a w ostatnim sami przybierają rolę oprawców. Czyli rewolucja zawsze deprawuje rewolucjonistów. Poza tym teoria Czystej Formy. Czyli surrealizm i oderwanie od rzeczywistości sztuki. Sztuka nie musi naśladować rzeczywistości. Wręcz przeciwnie. Powinna być autonomiczna i egzystować poza ramami normalnego świata. Kajetan Tempe to taki pastisz wieszcza narodowego. Dużo mówi, ale to nic nie daje i w sumie nikt go nie rozumie. Prokurator Scurvy to taki przypadkowy człowiek na wysokim stanowisku. Jak traci stanowisko, to się okazuje jak był bezwartościowy (staje się psem). Szewcy to tacy młodzi i ładni chłopcy którzy chcą coś zmienić, ale są niedoświadczeni. Księżna to taka demoniczna kobieta-modliszka, która zdobywa mężczyzn i kolekcjonuje trofea. Gnębon Puczymorda to dowódca faszystowskich bojówek Dziarskich Chłopców, który tylko patrzy skąd wieje wiatr i służy zwycięzcom. Towarzysz X i Abramowski to technokraci, tacy przyszli przywódcy, wiadomo nieco nauka, nieco komunizm i generalnie brak doznań metafizycznych, automatyzacja społeczeństwa. Hiper-robociarz to taki skondensowany tłum, który ma siłę i który jest głównym paliwem rewolucji. Mamy w Polsce Leśmiana, który też stworzył własny świat. Leśmian był zmysłowy i filozoficzny. Pisał mądre wiersze, o Bogu, o miłości, o śmierci. Wymyślał sobie nowe słowa, tak jak kreował własny świat. Był całkiem poza dyskusją. Wszyscy wokół jakieś eksperymenty językowe, jakaś programowa tematyka, a Leśmian w ogóle się to nie mieszał, pisał jakimś dziwnie archaicznym językiem, stosował stare formy i kreował własny świat. I jeszcze bajdełej Gombrowicz. Gombrowicz czyli Ferdydurke. Odpowiedź na to jak krytyka zjechała debiut Gombrowicza. Ogólnie groteska i parodia Polski w trzech odsłonach. Raz. Szkoła i dogmatyzacja nauki (Słowacki wielkim poetą był). Dwa nowoczesne społeczeństwo w pigułce (rodzina Młodziaków) i kult młodości. Trzy. Polska wieś, polski dworek, polska szlachta, czyli kulisy umowy społecznej między panami a chłopami. Ogólnie o konwenansach, czyli Formie, czy Gębie, czyli o tym, że społeczeństwo człowieka kształtuje. Tak bardzo w skrócie. Na świecie byli Kafka i Bułhakov. Bułhakov objechał w Mistrzu i Małgorzacie system totalitarny-komunistyczny, który okazał się gorszy od samego Wolanda (szatana). Taka ironia trochę. Kafka to z kolei Proces, gdzie opisał jak biurokratyzacja i totalitaryzm zabija człowieka. Poza tym dehumanizacja ludzka. O tym, jak człowiek przestaje mieć prawa. Jak system góruje nad jednostką. Opowieść parabola. Poza tym o psychice ludzkiej. Bardzo dobra książka. Ją lepiej powtórzyć sobie samemu.

A literatura współczesna to na początku oczywiście II Wojna Światowa. Jak stwierdziła Maria Janion w okresie wojen następuje powrót paradygmatu romantycznego, czyli jak nas atakują to poezja tyrtejska jest w modzie i martyrologiczna. Czyli na przykład mamy Baczyńskiego. Umieranie za Ojczyznę. Idealizację śmierci, która jest chwalebna. I tak dalej. Wojna. Jak się wojna skończyła to trzeba było sobie poradzić z tymi przeżyciami. Dlatego literatura powojenna. Na przykład Różewicz, przedstawiciel pokolenia Kolumbów, w wierszu Ocalony daje wyraz zagubieniu człowieka po wojnie. Upadku wartości. Upadku autorytetów. Kultury zachodniej. Szuka nauczyciela i mistrza, ale nikogo nie znajduje. Jest gnój i zagubienie, trochę też wypalenie, bezsens i wydrążenie. O przeżyciach w obozach koncentracyjnych opowiadają Borowski i Herling-Grudziński. Borowski był w niemieckim obozie, Grudziński w sowieckim. Ten pierwszy napisał Pożegnanie z Marią, zbiór opowiadań bardzo zobiektywizowany, bez ingerencji i komentarza narratora, po prostu rejestrował wydarzenia. Grudziński był nieco bardziej moralistą, jego Inny świat (tytuł z Dostojewskiego) to eseizowana powieść biograficzna. Poza tym Borowski nie widzi szans na powrót do rzeczywistości po wojnie (i też sam autor po paru latach popełnił samobójstwo), natomiast Grudziński pozostawia nadzieję, że proces dehumanizacji można zatrzymać albo odwrócić i że człowiek jeszcze będzie potrafił żyć po obozie. Ogólnie w obozach było źle. Świat obozowy to świat, który rządzi się zupełnie innymi zasadami, nie można oceniać go w normalnych kategoriach etycznych. Kolejnym utworem, który ukazuje jak wojna zmiażdżyła kręgosłup moralny społeczeństwa (do spółki z socjalizmem) jest Kartoteka Różewicza. Bohater to everyman. Nie znamy jego wyglądu ani prawdziwego imienia. Bohater pokolenia (Kolumbów?). Nie chce mu się wychodzić z łóżka, które tkwi w jego mieszkaniu. Ale to mieszkanie to nie jest topos domu jako miejsca świętego i bezpiecznego. Jego dom jest wciąż nawiedzany i inwigilowany. Nie ma miejsca na prywatność (realia socjalizmu). Odwiedzają go różne osoby. Poza tym utwór jest o pamięci ludzkiej. O tym, że jest przypadkowa. Że nie zapamiętujemy życia wedle jakiejś zasady, ale całkiem z przypadku. I zamiast istotnych wydarzeń często zapamiętujemy szczegół albo pierdołę. Utwór jest trochę stylizowany na teatr antyczny (chór starców) ale teatr w złym guście, w którym nic się nie dzieje. To diagnoza współczesności. Braku wyrazu, charakterystyczności. O pustym człowieku, któremu wojna odebrała chęć życia. Ale nie żeby zabić się chciał. Nic mu się nie chce. Tak w skrócie. Czesław Miłosz na początku był katastrofistą w grupie Żagary. Po wojnie nabrał perspektywy historiozoficznej, poeta-nauczyciel narodu historii, filozofii, kultury albo eksplorator tajemnic bytu. Ogólnie zintelektualizowana liryka, taka trochę naukowo-humanistyczna, o Wielkich Przeżyciach i Wielkich Sprawach. Herbert też był intelektualny, poza tym klasycyzujący, nawiązywał dużo do antyku (ad fontes) ponieważ tam dostrzegał ponadczasowe wartości. Bo wartości takie współczesne się rozsypały po wojnie, dlatego trzeba było szukać jakiegoś ładu wiecznego, antycznego (bo z Bogiem też niepewna sprawa). Więc poszukiwania humanistyczne wartości. Dlatego antyk. Przesłaniem Pana Cogito (bądź wierny idź) odcisnął spore piętno na poetach Nowej Fali, czyli na przykład Barańczak. Barańczak miał różne etapy, ewoluowała jego perspektywa. Od takiej ataku na socrealizm i bełkot przemówień, obłudę i pustosłowie (polityczna perspektywa) poprzez bunt przeciw bierności ludzkiej wobec systemu (humanistyczna) aż po problemy egzystencji, nieprzystawalność człowieka do świata, obcość człowieka w świecie, pytania o Boga (egzystencjalna). Taki połączony kunszt słowa z przemyśleniami. Bardzo natomiast kunsztowny jeśli chodzi o język był Białoszewski, czyli poezja lingwistyczna. Dużo pisał o języku, nie ufał mu, bo deformował rzeczywistość. Poza tym mieszkał w mrówkowcu i dużo pisał o codzienności, której nadawał miano sacrum. Codzienne czynności domowe to był rytuał, to był obrzęd, sacrum, jakiś odwieczny topos domowego życia, w tym się realizował i podnosił rzeczy zwyczajne do miana artefaktów religijnych w swym świeckim obrządku. Poza tym napisał Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, gdzie zdemitologizował powstanie, wprowadził język potoczny i w ogóle ponoć nagrywał na dyktafon ten utwór i później przepisywał, dlatego brzmi jak mowa mówiona. Korzysta z wielu onomatopei, neologizmów. Inny utwór o Powstaniu to Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall, powstały z wywiadu z Markiem Edelmanem, ostatnim żyjącym przywódcą powstania żydów w getcie. Też demitologizacja i deheroizacja czasów powstania. A styl reportażowany, narrator i autor w cieniu, istotny jest jedynie Edelman i to co opowiada. W getcie walka z czasem o każdą chwilę, oddech, miłość, etc. I życie dla każdego stanowi 100%. Przy okazji tworzyła też Wisława Szymborska, która jest niby prosta, ale trudna. Dużo ironii stosowała. To jest specyficzna poezja. Często osobista, refleksyjna, intelektualna. O przemijaniu, czasie. O człowieku a kosmosie. Różna. A był jeszcze Mrożek i jego Tango. Tango to utwór o tym co robić, jak już buntownicze pokolenie przezwycięży wszystkie konwenanse i przeszkody i nastąpi wolność całkowita. O starych hipisach w rozmemłanych koszulach, o niespełnionych artystach, o komplikacji rzeczywistości w jakiś już chory sposób. Artur chce się zbuntować ani nie ma przeciw czemu, więc buntuje się przeciw wolności i chce ograniczeń. Absurd i trochę groteska (nawiązania w stylu do Gombrowicza i Witkacego). Arturowi marzy się rząd dusz, czyli parodia na Konrada i Kordiana. Wszyscy mają jakieś kompleksy i współczesność jest taka sobie, jakaś rozbita, fragmentaryczna, jakaś niejasna, rozmemłana właśnie, wielka klucha inteligencji niezdolnej do działania. I tylko jeden Edek jest w tle. Postać tajemnicza, przybył niewiadomo skąd, prymityw, bardzo silny fizycznie (silny prawie jak Rożak) i wszystkie dupy jego i zdradzają z nim mężów, ewentualnie narzeczonych. Bo Edek jest przynajmniej konkretny, choć głupi. I koniec końców Edek zwycięża, zabija Artura i przejmuje władzę w domu, wprowadzając dyktaturę. Bo inteligencja nie jest w stanie nic porządnego wypracować, żadnego systemu. I korzystają na tym najniższe instynkty takiego Edka. A w powszechnej literaturze to Camusa napisał Dżumę, czyli powieść egzystencjalną, ateistyczną. O szukaniu moralności bez Boga. O humanitaryzmie pojmowanym humanistycznie, a nie przez dogmaty religijne. O tym, że bez Boga też można być świętym. I że trzeba być solidarnym i pomagać innym w cierpieniu i że to jedyna nadzieja dla ludzi. Bo Camus był pesymistą jeśli patrzeć na los ludzki, ale optymistą, jeśli patrzeć na człowieka. Ale walczyć trzeba było zawsze i w każdej okazji. No i tyle.

To by tyle było z polskiego. Tak mniej więcej. Bardzo w skrócie. Nie ma za co.

Friday, May 2, 2008

Wielka Notka Przedmaturalna (II)

No to yO. Tera Goethe. Ogólnie jest sobie Faust. Faust jest zajebiście mądry, przeczytał co było można, nauczył się, co było do nauczenia. Normalnie dotarł na skraj wiedzy książkowej, akademickiej. I trochę się wkurwił, bo wciąż był niezaspokojony, chciał poznać zasady rządzące wszechświatem i ogólnie wszystko co tylko możliwe. Jakąś tam czarną magię i takie. To taki romantyczny bunt przeciw ograniczeniom umysłu. I Bóg się założył z Szatanem (Wolandem, Mefistofelesem) że Faust może i jest pyszny, ale koniec końców nawróci się na dobrą drogę. Mefisto zdobywa władzę nad Faustem i daje mu młodość i ogólnie wieczne życie, aż do chwili, gdy Faust poczuje się całkiem szczęśliwy i powie „Chwilo trwaj, jesteś piękna!”, a wtedy z nim koniec, bo Mefisto posiądzie jego duszę. No to Faust sobie żyje życiem wiecznym, poznaje różne uciechy, ale nic go nie cieszy, poza tym zakochuje się w Małgorzacie i ją wykorzystuje i porzuca, ogólnie jest bardzo egoistyczny. Małgorzata popada w szaleństwo i zostaje skazana na śmierć za zabójstwo własnego dziecka, ale w ostatniej chwili, za to że była taka uduchowiona i wierna wobec Boga, Bóg ją ratuje. Skromna Małgorzata zostaje uratowana przez Boga (pochwała wiary, optymizm), natomiast Faust zostaje sam na świecie, bo jest egoistyczny i racjonalny (piekło wiedzy ludzkiej, które przeżywa później Raskolnikow u Dostojewskiego). No. Utwór jest ogólnie zajebisty, bo jest w nim taki konflikt właśnie między dwoma głównymi antynomiami ludzkimi: rozumem a wiarą. Nie jakaś zaściankowa problematyka narodowa. Kwestie ogólnoludzkie. No.

Okej. To pozytywizm. Generalnie znowu daruję sobie tendencje europejskie i przejdę od razu do Polski. No to było Powstanie Styczniowe i dostaliśmy w dupę. Idee romantyczne się nie sprawdziły, co przewidział Słowacki i generalnie bohater romantyczny był niezdolny do działania efektywnego. No i ogólne tendencję w Polsce to takie, że koniec marzycielstwa, trzeba być racjonalnym i twardo stąpać po ziemi. Dlatego. Szans na niepodległość nie ma żadnych póki co. Trzeba więc wykorzystać ten czas zaborów jak tylko się da. Czyli na przykład. Rozwijać się intelektualnie. Oświecić chłopstwo. Zasymilować Żydów. Emancypacja kobiet. Praca u podstaw. Praca organiczna. Czyli rozwijamy się ekonomicznie i kulturalnie, żeby przyszłe pokolenia miały jakąś bazę, z której przy dobrym wietrze uda im się pokusić o niepodległość narodu. Poza tym koniec z martyrologią narodu i stanowiskiem ofiary - trzeba działać, a nie gadać! No i cała jest w większości ta literatura. Zaangażowana społecznie. Orzeszkowa i Nad Niemnem, czyli pisanie zawoalowane o Powstaniu Styczniowym. Panorama społeczeństwa, starzy wypaleni romantycy, młodzi pracowici pozytywiści i źli, czyli egoistyczni kosmopolici, zdrajcy i narkomanii, z których Ojczyzna nie ma pożytku. Dalej. Dwie przestrzenie. Dwór i zaścianek. Dwór jako skostniały, konserwatywny, ale przechowujący pamięć narodową. Zaścianek czyli biedny i bez możliwości, ale pozytywistyczny. Czyli potrzeba syntezy i jak się połączymy, to można budować nowy dom. A w tle Mogiła, czyli symbol Powstania, który przypomina o wspólnej walce dawniej (czas sacrum). Bierzmy przykład. Bo romantyzm się nie udał co prawda, trzeba szukać nowej drogi, ale nie był zły, bo przynajmniej pomógł zachować pamięć narodową. Erotyka u Orzeszkowej tylko za sankcją etyczną zbiorowości. Namiętność romantyczna ustępuje obowiązkowi pozytywistycznemu. Witamy w krainie robotów. Obok niej stoi Konopnicka i jej Mendel Gdański. Bardzo prosto można podsumować. Musimy pozbyć się uprzedzeń. Żyd też człowiek, a nawet Polak. Należy go zasymilować. Ale społeczeństwie dzieje się źle, oj źle. Sienkiewicz z kolei rozczarował się rzeczywistością i postanowił trochę zaczarować drogich Polaków. Napisał Trylogię. Trylogia jest Ku Pokrzepieniu Serc! Ogólnie to taki western, sprawiedliwy napierdalają się ze złymi. Polacy może i dużo piją i są czasem tchórzliwi, ale i tak fajni z nich Sarmaci. Ogólnie świat w prostych kategoriach. Patriota-dobry. Zdrajca-zły. Mamy rozbudzić uczucia patriotyczne w Polakach. Sprawić, żeby się lepiej poczuli pod zaborami. Jednocześnie nie mamy żadnego programu odnowy RP. Sienkiewicz rzuca hasła, i tylko tyle: Bóg, Ojczyzna, Religia. W chwili, gdy „gasną narodowe świece”, Sienkiewicz przynosi nowe i jednocześnie kształtuje oraz zaspokaja gusty społeczeństwa. Dobrze, że przynajmniej jest Prus i jego Lalka. Książka długa, ale fajna, bo niby o tym pozytywizmie, ale nie do końca. Bo Wokulski jest pół na pół. I dzięki temu niezdecydowaniu i chaosowi wewnętrznemu mamy pierwszą polską powieść egzystencjalną, który w swej formie czerpie z wielkiej powieści rosyjskiej, jak Tołstoj i Dostojewski. Człowiek jak u Szekspira nie jest jednoznaczny. Często powodują nim bodźce. Jest trochę racjonalny i trochę nielogiczny. Pomieszany. To jest fajne u Prusa. A w międzyczasie przyglądamy się ówczesnemu społeczeństwu. Prus jest raczej obiektywny, nie krzepi serc i przedstawia dość pesymistyczną wizję narodu. To jest po prostu realizm. To się mniej podoba narodowi od Sienkiewicza, ale na pewno bardziej mu pomaga, choć jest bolesne. Na tym tle mamy jeszcze Adama Asnyka, czyli poetę czasów niepoetyckich. Asnyk ogólnie poeta-melancholik. Nie udał mu się romans :’-(. Młoda żona szybko umarła. Mieszkał w Krakowie i stamtąd udawał się w dalekie, egzotyczne podróże, które pomagały mu radzić sobie z weltschmerzem. Taki już był. Freud napisał: „kto się urodził melancholikiem, sączy smutek z każdego wydarzenia”. No i jeszcze tylko Dostojewski pozostał! Fajny był. Ogólnie Raskolnikow to apoteoza ludzkiego umysłu, właściwie, prawie że nietzscheański prenadczłowiek. Umysł pozwala mu być ponad innymi. A z drugiej strony jest taka Sonia, szara, skromna myszka, która cierpi i w wierze znajduje sens cierpienia. No i Raskolnikow nie daje rady, był w stanie zabić, ale nie był w stanie poradzić sobie z konsekwencjami w postaci sumienia. Ogólnie głębokie studium psychologiczne. Na końcu przemiana, cud wiary, Raskolnikow przestaje być logiczny, książka też przestaje być logiczna i racjonalna, ale to dlatego ponieważ istotą wiary jest brak logiki i jakaś niejasność, tajemnica. Dlatego końcówka wcale nie jest słaba. Jest bardzo decorum. Dobra książka, uniwersalna, o wielkich antynomiach: natura vs kultura. Wiara vs wiedza. Jerozolima vs Ateny. Wschód vs Zachód.

Potem była Młoda Polska. Ogólnie to kilka różnych tendencji. Na przykład taki Schopenhauer, że jest źle i smutno i że nie można usunąć cierpienia z egzystencji. Potem narodzi się z tego dekadentyzm i poczucie bezsensu świata i niesprawiedliwości i smutku i cierpienia. Albo taki Nietzsche, który prorokował śmierć Boga i postulował że pora wziąć sprawy w swoje ręce i samemu swój los kuć (co potem przejął taki Staff w swoim Kowalu). Albo jako odpowiedź na dekadentyzm pojawia się franciszkanizm, czyli aprobata świata takiego jakim jest, razem z wadami, czyli na przykład taki późny Staff i późny Kasprowicz. Ogólnie też pojawiają się bunty przeciw Bogu (z powodu tego zła, które jest wokół). Z poetów to na przykład Przerwa-Tetmajer, którego później Wyspiański w Weselu objechał. Taki to ogólnie melancholik był i dekadent. Był też Kasprowicz znany ze swoich Hymnów. To było tak, Kasprowicz miał żonę. I był sobie Przybyszewski, który kończył liceum w Wągrowcu (!) i ten Przybyszewski odbił żonę Kasprowiczowi. I Kasprowicz był smutny. I się obraził na Boga. I napisał Hymny, w których na początku złorzeczy Bogu i jedzie mu ostro po ambicji, tak że niekiedy aż wrzeszczy na niego, krzyczy i jest ogólnie wkurwiony światem, który jest zły. Nawet zwraca się do szatana, jako tego, który odważył się zbuntować przeciw Bogu (a jako że Bóg jest milczący i obojętny to Szatan wydaje się spoko, skoro się przeciwko niemu buntuje). No ale potem się Kasprowicz opamiętał i został franciszkaninem i ukochał Tatry i lud prosty, w którym znalazł szczęście. I nową żonę po jakichś 10 latach też znalazł. I wszystko się dobrze… Staff trochę inaczej, on na początku się naczytał Nietzschego i postulował kult siły i mocy i kowala, czyli sami kujemy swój los. Potem się trochę melancholizował, jak każdy w tej epoce, ale koniec końców też dotarł do franciszkanizmu i to mu dało szczęście. Poza poezją mieliśmy też prozę. I był sobie Reymont. Reymont ogólnie zdemitologizował obraz polskiej, sielankowej wsi (jak chociażby z Pana Tadeusza). Bo pokazał, że lud wiejski jest niedokształcony, agresywny, impulsywny i ogólnie groźny taki. Trzeba uważać, bo to nie jest człowiek pojedynczy, a gromada i to bardzo prymitywna, bez świadomości i zdolności racjonalnego myślenia. Wszystko się tam miesza, jak w kotle i religia i natura i zabobony i przede wszystkim zboże, które było najważniejsze. Ludzie są zależni od roli i ona jest dla nich najważniejsza. Kto ma więcej hektarów ten lepszy. Kto ma mniej ten się nie liczy i może gnój zbierać z podwórza. I nawet Boryna jak na końcu umiera, to ostatnim aktem woli idzie umrzeć na pole, gdzie rozsypuje zboże. Bo był już jak automat. Tak się przyzwyczaił do tej roli i tak z nią zżył, że poza nią nie istniał, nic innego mu do głowy nie przyszło przed śmiercią, więc poszedł na rolę. Powieść bardzo realistyczna, stylizowana, wedle zaleceń Zoli i jego Powieści eksperymentalnej, wedle której powieść to ma być jak dokument, jak reportaż, jak zdjęcie – obiektywne. Żeromskiego nie wyrobię. Żeromski był zaangażowany. Chciał naprawić Polskę. Napisał o Judymie. I o Cezarym Baryce. Judym nigdy nie pił piwa, za to bezinteresownie chciał wszystkim pomóc, w imię głębokiego humanitaryzmu. Ale. Tego nie będzie na rozszerzonym. Nie może być. Na podstawowym prędzej. Współczuję. Wyspiański z kolei był niegłupi, w Weselu objechał całe współczesne sobie środowisko i chłopomanię też wyśmiał. I akt to realistyczne ukazanie ówczesnej Polski. II Akt to już jakiś oniryzm, jakieś pomieszanie światów, przeciwstawia postaciom realnym jakieś odpowiedniki, może projekcje ich wyobraźni. Generalnie ośmiesza ich racje tym samym. III akt to pijacka maligna. Cały plan narodowowyzwoleńczy idzie w pizdu, wszyscy tańczą zamiast walczyć i tańczą pijacko. Mickiewicz aprobował polski charakter i pod koniec Pana Tadeusza taniec to symbol zgody. A Wyspiański pokazuje, że to nie taniec zgody, tylko taniec somnambuliczny, jakiś pijacki, jakiś gnój generalnie i nic z tego dobrego. Wszystko się poszło jebać, nie ma kto dowodzić, nikt nie ma koncepcji. Pojechał po całości. Conrad to taki Polak, który pisał po angielsku i był marynarzem. Taki moralista trochę i dydaktyk, trzeba brać odpowiedzialność za to co się zrobiło. A Jądro ciemności to podróż w głąb ciemnej natury człowieka, odejście od kultury i idąca za tym prymitywizacja. Tyle z tej Młodej Polski.

Wielka Notka Przedmaturalna (I) czyli krótki przewodnik po epokach literackich i lekturach kanonicznych

Wedle programu zaczynamy od Biblii. Z Biblii to trzeba pamiętać Koheleta jako prekursora „wszystko marność!”, bo wszystko wokół przemija. Wniosek: „Boga się bój i przykazań jego przestrzegaj”. Dalej. Potem Hiob, który jest symbolem wiary dogmatycznej, bo cierpi bardzo i niesprawiedliwie, nikt go nie rozumie, jest osamotniony, ale dalej ufa Bogu. To skrajna istota wiary, wiary która nie opiera się na logice i rozsądku, lecz po prostu na dogmacie, aksjomacie, wierzy się i tyle. Ogólnie jak Biblia to pewnie będzie to miało jakiś związek z Bogiem.

Dalej antyk, a w antyku to w Polsce nic się nie działo, a na świecie to tylko w Grecji, a wedle kanonu to interesuje nas tylko Sofokles i jego Król Edyp. Rodzice Edypa dostali taka nieprzyjemną przepowiednię, że Edyp ich zatrzaska, więc odesłali go na wieś, do pastuchów, by tam nieświadomy się rozwijał. No ale Edyp się rozwinął, ale spotkał na drodze swego ojca (nie wiedząc że to jego ojciec) podróżującego, a że nie chciał ustąpić mu drogi, to go zabił. Tym samym stał się ojcobójcą (nieświadomym). Potem pojechał do miasta rodzinnego, a tam był Sfinks, którego zagadkę Edyp odgadł (widać był mądry) i w nagrodę poślubił wdowę po dawnym królu (czyli swoją biologiczną matkę, ale o tym też nie wiedział). Ogólnie kiedy uświadomił sobie co się stało, to sobie wydłubał oczy i udał się na wygnanie. Tyle o Edypie. Istotne są w nim takie pojęcia: wina tragiczna (Edyp nie popełnia swego grzechu świadomie), fatum (jakiś wielki los kieruje jego poczynaniami), ironia tragiczna (próba zapobieżenia słowom przepowiedni tylko pomogła w jej wypełnieniu, czyli nie można uciec). Ogólnie co do antyku warto jeszcze pamiętać, że bohaterowie generalnie są statyczni, przez cały czas dramatu podobne wartości wyznają, że to jest tzw. Dialog sokratyczny, czyli że bohaterowie są uosobieniem jakichś idei i poglądów (np. Kreon-idea prawa ludzkiego, Antygona-idea woli boskiej), a nie ludźmi z krwi i kości. Ogólnie antyk to apoteoza człowieka i humanizmu, a także harmonii, wiadomo sport, atletyzm na równi z wykształceniem. Boga dużo nie ma, więcej raczej przyziemności, umysł ponad wiarą, a przynajmniej tego zapowiedź.

Następnie przejdźmy do średniowiecza, czyli kolejnego nawrotu pierwiastka boskiego. W średniowieczu to głównie patrzymy w niebo, w stronę Boga (dlatego na przykład zabity Roland leży na plecach, twarz ma zwróconą ku niebu, ku temu co boskie), a hołduje się takim wartościom, jak męstwo, rycerstwo, honor (dlatego też Roland leży na plecach, bo do końca się bronił, jakby próbował uratować życie i uciec, to by go ktoś rąbnął po drodze w plecu i by upadł na brzuch). Ogólnie to uciekamy z naszej ziemskiej powłoki w kierunku mistycyzmu, brak kultu nauki, wręcz przeciwnie, nauka jest szatańska. Średniowiecze jest też nieco selektywne w swej sztuce, np. wiersz Wisławy Szymborskiej Miniatura Średniowiecza, w którym opisywany jest jedynie stan szlachecki i duchowny, brak natomiast wzmianek o chłopstwu i mieszczaństwu. Większość autorów jest anonimowa (jezuita Naphta w Czarodziejskiej Górze Manna na pytanie o autora jakiejś ikony, stwierdza, że to nieistotne w średniowieczu), ponieważ chwała indywidualna jest potępiana i niezbyt nieważna. Co tu jeszcze. Napisana została Bogurodzica, autora jej nie znamy. Taki uduchowiony tekst, o którym więcej naprawdę nie chce mi się pisać.

No to renesans. A w nim mamy tendencje ad fontes, czyli powrotu do źródeł, czyli do antyku. I zamiast boskiego, wracamy do ludzkiego, bo "człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce", wyrzekł Terencjusz. Zawsze walor może być za tego pana. Tendencje też klasycystyczne, czyli imitacja antyku, poza tym wracają takie filozofie jak stoicyzm i epikureizm (już naprawdę nie chce mi się tłumaczyć). Z Autorów to mamy Kochanowskiego i Sępa-Szarzyńskiego przede wszystkim. Pierwszy jest bardzo klasycystyczny, dużo odnosi się do kultury rzymskiej, jest stoikiem, ma chwilę zwątpienia w Boga po śmierci córeczki, ale koniec końców udaje mi się z tym jakoś poradzić. W swych lirykach zawsze formułuje jakieś jasne przesłanie, harmonijne, całkiem jak z antyku. Trochę inaczej z Sępem-Szarzyńskim, który jest już prekursorem baroku, bo jest niejednoznaczny, ujęty w sprzeczności, mieszają się w nim różne żywioły i to owocuje później burzami, dualizmem duszy i wewnętrznym rozdarciem. Takie fajne terminy. Na świecie Dante napisał Boską Komedię, czyli wizję ówczesnego świata i polemikę z nim, podróż przez kolejne kręgi piekielne, od najgorszego do coraz lepszego, bo na końcu osiągamy szczęście przed obliczem Boga. Beatrycze – ideał kobiety. Wergiliusz – topos przewodnika, mistrza duchowego. Ale tego raczej nie będzie na maturze, szczerze wątpię.

Ale Szekspir już prędzej. Szekspir to niby renesans, ale już nam zapowiada barok. Bo jego bohaterowie nie są jednoznaczni, ewoluują w trakcie dramatów, ujęty w kanonie Makbet na przykład pod wpływem zbrodni przez siebie popełnionej i wyrzutów sumienia dorasta do przemyśleń na skalę Hamleta, typu „życie jest powieścią idioty nic nie znaczącą”, czyli problematyka egzystencjalna, jakiś ból istnienia, jakieś vanitas. U Szekspira też ludzie miotają się po scenie (życiu) powodowani różnymi sprzecznymi siłami: namiętnością a sumieniem. W ogóle teatr Elżbietański zrywa z antycznym, bohaterowie już nie są statyczni, lecz dynamiczni, ich poglądy zmieniają się w trakcie trwania dramatu, poza tym nie ma fatum, los i predestynacji życiowej, lecz wolna wola jednostki i konsekwencje, jakie później się ponosi za podjęte decyzje. Dalej. Zamiast problematyki praw boskich, mamy ludzi uwikłanych w mechanizmy historii, zamiast bogów, mamy królów, to jest bardziej świat ludzki, zhumanizowany. Człowiek też nie jest nośnikiem idei (dialog sokratyczny), lecz jest bardzo chaotyczny, miota się po scenie powodowany bodźcami, jest nieprzewidywalny a przez to bardzo ludzki.

Następnie jest barok, czyli przewrót kopernikański, Kopernik odkrył, że Słońce nie kręci się wokół Ziemi i to zrobiło duży gnój wokół, bo zachwiało podstawami wiary i religijności człowieka. Reakcje na to były dwie. Albo prymat umysłu nad wiarą, czyli racjonalizm, czyli np. Kartezjusz i jego „myślę więc jestem”, albo odwrotnie: rozum jest w służbie wiary i taki na przykład mistycyzm i Pascal, który wykorzystuje naukę by uzasadnić wiarę w Boga (tzw. Zakład Pascala, który uzasadnia dlaczego opłaca się wierzyć). O ile w renesansie mamy optymistyczny antropocentryzm człowieka będącego w centrum wszechświata, o tyle teraz mamy już jakieś zwątpienie, mrok, niepewność i dramat jednostki obdarzonej wolną wolą. Co ma wybrać? A co jak wybierze źle? No i się zaczynają problemy. Ogólnie powstała koncepcja, że zmysły są złudne, że wszystko przemija, że wszystko warunkuje czas i śmierć i jak patrzyli na ładną dziewczynę, to nie widzieli, że ładna, ale bardziej widzieli projekcję tej jej przyszłej starości i śmierci i grobu i ten motyw vanitas przesłaniał im całkiem radość życia. Ponieważ zmysły i to co ziemskie jest ulotne, trzeba więc szukać gdzie indziej (np. wiara i mistycyzm). Mamy w baroku kilku takich fajnych autorów jak Naborowski, Potocki i Morsztyn. Ja ich może omówię wspólnie, bo są tacy nijacy i do siebie podobni, że szkoda mi na nich miejsca. Generalnie. Dwie są natury ludzkie (koncepcja Sępa-Szarzyńskiego): cielesna i duchowa. Cielesne to pokusy ciała szatańskie, przemijalne przyjemności, a duchowa to wieczne wartości, cnoty, wiara, mistycyzm. Wiadomo co wybrać. A Potocki to jeszcze dużo pisał o Polsce i wkurzało go, że nikt nie słucha jego rad i miał apokaliptyczne przeczucia, że Polska się rozleci niedługo. Zgadł.

No to oświecenie, czyli wiek rozumu angielskiego i filozofów francuskich. Ogólnie to idee racjonalistyczne. Istotny jest rozum i logika, poza tym sensualizm, czyli oparcie na zmysłach, pewna przyziemność w opisywaniu świata. Wielki nasz prawda biskup Krasicki uprawiał strategię dydaktyczną i nauczał naród. Robił to bardzo subtelnie, bo nie jechał wszystkich równo, ale dozował swe ataki i na przykład kreował się na obiektywnego komentatora, który nawet potrafi zjechać swój własny stan, duchowieństwo. Ogólnie stosował różne fajne triki, na przykład tzw. „palinodie” które polegała na tym, że niby odwoływał swoje poglądy, ale naprawdę każdy widział, że to ironiczne i że w istocie to jeszcze mocniej objeżdżał swych oponentów. Pisał też bajki. W sumie tyle. Jak będzie na maturze to po prostu trzeba odnieść do sytuacji w kraju i najpewniej zobaczyć kogo może Krasicki krytykować. Ale raczej nie będzie. I był jeszcze Karpiński w tym czasie, ale kurwa ja pierdolę, był tak sentymentalny, że fuj z nim. Mam w dupie. Wystarczy wiedzieć, że był sentymentalny. Ogólnie oświecenie to trochę takie nudy. „Szkiełko i oko” jak później objechał ich Mickiewicz.

Jak Mickiewicz to romantyzm. Romantyzm odciął się od całego racjonalizmu oświeceniowego i postulował uczucie ponad rozumem. Darujemy sobie może romantyzm na tle europejskim, bo za dużo by tego było, jakichś ruchów typu osjanizm, gotycyzm, preromantyzm czy Sturm und Drang Periode. Ogólnie romantyzm wiadomo. Artysta to geniusz. Wszystko mu wolno. Jest nieograniczony zasadami, liczy się tylko jego wyobraźnia. Ma podniecać serca. Takie tam. Sztuka ma być synkretyczna, czyli mieszać różne gatunki (dramat z poezją, etc). Goethe wymyślił Weltschmerz u swojego Wertera, którego ciągle boli, że żyje. Byronizm to taki zamaskowany, tajemniczy bohater, który fascynuje i ogólnie skandal obyczajowy. Profetyzm to poczucie objawienia (np. Mickiewicz wieszczył przyszłość narodu polskiego, typu 44 i takie tam). Oczywiście jeszcze nasza ulubiona koncepcja czyli mesjanizm, czyli Polska cierpi za inne narody, taki prometeizm (że niby powstanie listopadowe pozwoliło Belgom na odzyskanie niepodległości). Dlatego musimy cierpieć dalej, bo jesteśmy wybranym narodem, dlatego też poezja tyrtejska, która uczy że to chwalebne – umierać za Ojczyznę. Jeszcze walenrodyzm, czyli za Machiavellim cel uświęca środki, więc każdy sposób, nawet niehonorowy jest dobry żeby pokonać wroga-zaborcę. A taki Mickiewicz napisał poza Dziadami, czyli wizją Polski mesjanistycznej, też Pana Tadeusza, czyli utwór sielankowy, generalnie jakie by nie były polskie wady, kit z nimi! W chwili kryzysu kochajmy się, tańczmy poloneza bośmy sympatyczną nacją i się mobilizujemy w obliczu wspólnego wroga. Apoteoza Polski. Trochę się z tym pokłócił Słowacki w swoim Kordianie, którego skonstruował analogicznie do Dziadów Mickiewicza, czyli też mamy Wielką Improwizację (jako Monolog na Mont Blanc), mamy młodego romantycznego bohatera, który chce poświęcić się dla narodu, mamy wreszcie koncepcje mesjanistyczne: Polska Chrystusem Narodów a Polska Winkelriedem Narodów to w sumie to samo. Tyle tylko że. Mickiewicz mówi: mam ideę, idźcie za mną, bom wieszczem. A Słowacki pokazuje co się wtedy stanie, czyli że romantyczny przywódca jest niezdolny, aby wyciągnąć Polskę z opałów, bo jest niedojrzały, niepraktyczny i oderwany od rzeczywistości. Niezdolny do Czynu, potrafi tylko dużo mówić. I będzie gnój i nic z tego nie wyjdzie. W dodatku Mickiewicz postuluje taką postawę, że dobrze że nas leją, bo przez cierpienie się odkupimy. Słowacki z tym też polemizuje, że takie statyczne podejście może prowadzić tylko do śmierci i że potrzeba aktywizmu. Ogólnie Kordian to taki romantyczny kochanek, który nie wie gdzie się podziać w świecie, odczuwa Weltschmerz jak Werter i takie tam, rozmemłany jest strasznie i niezdecydowany. No, tyle. Trochę na uboczu był jeszcze trzeci wieszcz, czyli Krasiński, którego ojciec był oficerem cara i hrabia Krasiński miał dylemat, jak Antygona: słuchać Ojca czy Ojczyzny? I potem w swoich dramatach jest niejednoznaczny, co mu tylko służy na zdrowie, bo miota się pomiędzy pochwałą wartości i cnót konserwatywnych, a ich impotencją oraz pomiędzy słusznymi ideami rewolucji, ale złym sposobem ich realizacji. Głównie chodzi o to, że nikt w Nieboskiej Komedii nie ma całkiem racji. Jest tylko cząstkowa racja każdej ze stron. No i jeszcze na boku tworzył Norwid, który wrzucał po trzy myślniki w co drugim wersie i nikt ze współczesnych go nie rozumiał. Norwid był mądry i nieco oderwany od tematyki narodowowyzwoleńczej, no ale niestety z takimi ideami indywidualistyczno-egzystencjalno-filozoficznymi to nie do romantyzmu, dlatego koleś miał pecha. A i jeszcze był Goethe, ale to był akurat autentycznie uzdolniony pisarz, taki bardzo mądry, ponadczasowy. Ale już nie mogę. Nie mam sił. Uzupełnię za chwilę.

Ciąg dalszy nastąpi już niedługo, pewnie jeszcze dzisiaj, bo teraz muszę jakąś kolację sobie zrobić.

p.s. uzupełniajcie mnie, bo tracę siły.

re: Castorp (Paweł Huelle)

O, to się właśnie nazywa masturbacja literacka.

Książka przyjemna jak Czarodziejska Góra Manna. Bo to jest przecież Czarodziejska Góra, jej prolog.

Praca bardzo odtwórcza, choć efekt przyjemny. Pan Huelle to zacny rzemieślnik, pięknie przyswoił i odtworzył styl Manna.

No i co tu jeszcze więcej dodać. Może refleksję nad wielkością niemieckiego noblisty i małością polskiego współczesnego pisarza? Że pan Mann tylko rzucił w swojej książce, iż Hans Castorp studiował przez dwa semestry w Gdańsku na politechnice – i resztę zadziałała już siła jego pisarstwa, bo wystarczyło, żeby zabrać panu Huelle pewnie spory kawał czasu, który poświęcił w hołdzie autorowi Czarodziejskiej Góry. No bo proszę, Mann rzuca: Miał już za sobą cztery półrocza na studiów na politechnice gdańskiej, a Huelle wyczarowuje z tego 200 stron.

Stylizacja, to mogę docenić. Ale to jest głos bardzo pusty, bardzo dla pasjonatów Manna (czyli teoretycznie dla mnie), taka nasza-klasa dla czterdziestolatków, która pozwala po dwudziestu latach na małą retrospekcję i odgrzanie kilku wspomnień. Ciepło się może zrobić i jakoś swojsko. No i tyle.

Zresztą książka też jest zdecydowanie spóźniona. Brakuje współczesnej wartości, poza chyba przypomnieniem wartościowej lektury. Hans poza tym myśli jak bohater z początku XX wieku, zadaje oczywiste pytania, na które od razu znamy odpowiedzi, bo mamy za sobą te 100 lat kultury, które dzielą nas od siebie. Ideologicznie nic nowego, autor zresztą postarał się, żeby odwzorować jakieś dawne konflikty, spory intelektualne, polityczne, etc., więc jeżeli chodzi o folklor początku XX wieku, to bardzo przekonujący.

Właściwie cały czas jest ta masturbacja. Przez jakieś 180-185 stron czytamy, czytamy – i jak z masturbacją – jest całkiem przyjemnie, choć w tle przebija jakieś uczucie niesmaku i niespełnienia. No, ale nie zapominajmy, że było nie było masturbacja też kończy się orgazmem – i ten pod koniec książki ma miejsce, choć raczej mały i stonowany, niż ekscytujący i wszechogarniający.

Ale tych kilka ostatnich stron to fajna sprawa. W ogóle wątek miłosny niemieckiego studenta do polskiej tajemniczej pani, dużo domysłów, gra wyobraźni, potencjalne możliwości zamiast faktów, fantazja i idealizacja. To jest okej.

W dodatku taką ładną antynomię udało mi się wychwycić. Zachodni Hans Castorp jest zafascynowany Wschodem uosobionym przez polską piękność. Hans Castorp to chłopiec niemiecki, dziecko nauki i pragmatyzmu, zachodniej struktury. Jest uporządkowany, schludny, taktowny, sympatyczny, miły, inteligentny, wrażliwy i jeździ bicyklem. I ma w sobie jakąś emocję, której nie potrafi wysłowić, jakiś popęd dziki, wschodni, prawie barbarzyński. I nie wie jak sobie z nim poradzić. Ciągnie go do tego Wschodu, ale jednocześnie nie pozwala sobie na zbliżenie. Tak mi się spodobał ten dylemat, bo to faktycznie jak z Witkacego, u którego nauka (zachodnia struktura) zabija doznania metafizyczne, wrażliwość na poezję. I taki jest Hans, który coś by chciał, ale sam nie wie co i jak – więc zagłusza to nauką matematyki i studiowaniem Schopenhauera, a chwile pustej zadumy i mistycyzmu, który zawsze jest dla niego zaskoczniem i z którymi za bardzo nie wie jak obchodzić – podkreśla co najwyżej spaleniem kolejnego cygara Maria Mancini.

Fajna antynomia, fajna wiwisekcja kultury. Tylko nic nowego.

Thursday, April 24, 2008

re: Lis już wtedy był myśliwym (Herta Müller)

Dopiero co skończyłem książkę pani Herty Müller.

Nie mam pojęcia co w niej było.

240 stron całkiem mi umknęło, nic nie zarejestrowałem, żadnej historii, fabuły, nici opowieści. Nie ma, nie ma.

Jest przestrzeń i jej opis, ale opis bardziej przez skojarzenia niż zwykłe przymiotniki i dookreślniki, przez impresje i przez nagromadzenie słów o surowym, marmurowo chłodnym wydźwięku. Dziwnie się czułem. Jakby ktoś dostarczał mi do mózgu najróżniejsze bodźce metodą in vitro.

Taką właśnie mam refleksję co do tej książki. Że to nie jest tylko odtwarzanie toku myślenia autora, a bardziej też bardzo samodzielna praca czytelnika, sam uruchamiasz swoje skojarzenia, sam zwracasz uwagę na jakieś słowo, sam dobudowujesz historię do wywołanej emocji. Choć właściwie historii tutaj nie ma, to znaczy jest ale fragmentaryczna, nieposklejana. Jest natomiast to wrażenie, nadrzędne wrażenie.

Otrzymuję wrażenie, lecz nie mam pojęcia co je wywołało, dlatego czuję się zagubiony. Jakbym w sklepie kupił nienawiść i niesprawiedliwość w pigułce i zaaplikował je sobie w domu, wieczorem, w łazience, na strychu – i po pięciu minutach jestem już wściekły, ale nie mam pojęcia na kogo, a zresztą, nie mam przecież najmniejszego powodu, żeby być wściekłym, no ale no KURWA NO!!!

To może brzmieć całkiem kusząco, ta kreacyjna rola czytelnika, że czytasz i sobie budujesz historie i wrażenia na podstawie skojarzeń, że autor pozostawia ci jakąś dowolność (przynajmniej przez pierwsze 100-150 stron, zanim nie wjedzie jawny totalitaryzm), jednak w istocie jest to karkołomne jak sto pięćdziesiąt. Męczące. Wymagające. Nie można odpocząć i zdać się na rytm opowieści. Bo tu nie ma opowieści, nie ma fabuły, którą można by streścić. Jak się nagle wyłączysz i odlecisz, to lada moment, a książkę skończysz, nic nie zrozumiesz i nic nie zapamiętasz.

Takie odejście od fabuły, od nawyków powieści fabularnych, które mam w sobie. Kiedy mogę trochę wyłączyć mózg i rejestrować opowieść. Tutaj nie. Tutaj cały czas dozują mi jakieś emocje. Bez historii. Jaki to dla mnie bizarre homunkulus literacki.

Pejzaż. Mechanizacja i fabryka, ludzie w fabryce kąpią się w spermie i pocie, brud i chuć, mechanizacja, zezwierzęcenie, obojętność. Krótkie historyjki, jakieś pojedyncze zdania, rozmowy urwane w połowie. Elementy układanki. To nic, to nic, powiedziałem sobie, nic nic motto zaczerpnięte z Moskwa-Petuszki Jerofiejewa, to ciekawe, jak można odmiennie odczytywać jedną książkę.

Pamiętam. Dla mnie to był przede wszystkim wciągający, lekki styl, frywolne potraktowanie poważnego problemu, zobojętnienie tak wielkie, że komiczne, własną tragedię w farsę przemienić, zdystansować się, spojrzeć na siebie błazeńskim okiem.

Natomiast Jerofiejew u pani Müller to jest człowiek zniszczony, skrajnie bezwolny, bez sił i chęci do działania, nabity na pal i z bólu sparaliżowany na tyle, by bólu już nie odczuwać. Tu nie ma dystansu intencjonalnego. Tu ludzie są bez intencji. Jest dystans, bo nie ma nic innego, bo brak osobowości, a spojrzenie puste, zamglone, trzecioosobowe, choć może właściwie bezosobowe.

Czuję nad tym onirycznego ducha dzieciństwa jakby z Schulza zaczerpniętego. Świat dorosłych rejestrowany przez dziecko, oni coś robią, coś mówią, jakoś się zachowują. Narrator stylizowany na naiwne dziecko: wyłapuje wszystko co usłyszy, co zobaczy, ale żadna gradacja tego co zarejestrował nie ma miejsca.

Życie w mieście nad Dunajem jest dla narratora dogmatyczne, narrator też jest dogmatyczny, brak innej rzeczywistości, nie można uciec od tego co jest, bo inne nie istnieje, nie ma go, nikt o innym nie pomyśli nawet, a jeśli pomyśli to niekonkretnie, samemu nie wiedząc o czym myśli, a kraj nad Dunajem jest wiecznie obecny i świat zewnętrzny jest nie do pomyślenia.

I ten wytrych-klucz z tylnej okładki, którego nie chcę używać: (…) urodziła się w rumuńskim Banacie. Dzieciństwo i młodość spędziła w kraju komunistycznej dyktatury. O, Ariadno, ja nie chcę żeby to było tylko o socjalistycznych doświadczeniach autorki, ale to się przecież tak układa. I ten Schulz też tu pasuje, jego optyka retrospekcyjna, mityzacja dzieciństwa, dogmatyczność świata dorosłych, całkiem można te hasła przy pani Müller wykorzystać, ona, dorosła, patrzy na świat zapamiętany z dzieciństwa.

Ale nie że to jest tylko o komunizmie. Ja wiem, że dyktator, że żołnierze, że totalitaryzm. To się narzuca. Ale też. O ludziach. Tak. O Rumunii, zapomnianej Europie. O biedzie, brudzie. Mokrej od potu bieliźnie. Szarych gaciach. Genitaliach upaćkanych mózgiem. Braku sprawiedliwości. Wydrążeniu. Złe, złe, brzydkie, zanieczyszczone, chore. Mantra.

Mantra, słowa wracają, te same sformułowania cyklicznie powtarzane, to co lśni, widzi albo historie opowiedziane z początku przypominane w połowie książki, autokorespondencja, przestrzeń zamknięta, brak wyjścia, brak zmian, stagnacja, brak ucieczki. Przestrzeń się nie zmienia, nawet gdy ludzie się zmienią lub umrą, to przestrzeń pozostanie.

Ciężki, ciężki styl ciężkiej, ciężkiej treści. Decorum.

Duszne lato, lepkie powietrze, pola zbóż i jasne niebo, bardzo otwarta przestrzeń i bardzo pusta. Jasne światło wpada do pokoju nad ranem, rozjaśnia wszystkie kąty i krzesła, w których nic nie ma poza krzesłem i kątem.

Karkołomne w czytaniu i destrukcyjnie potrzebne jak papieros.

Nużące, jak bezsenność. I sen jak budzik o piątej rano. Bardzo męczące, męczące jak cudze dzieciństwo w Rumunii. Bardzo dla mnie obce, obce jak cudze dzieciństwo w Rumunii. I tak samo ciekawe, choć nudne.

Thursday, April 17, 2008

re: Zrób mi jakąś krzywdę (Jakub Żulczyk)

Ja mam w sobie staroświeckość. Wychowałem się na całej tej martwej literaturze klasycznej, zaczytywałem się Dostojewskim, nadal fascynuje mnie Mann. Te dinozaury mają to do siebie, że już ich nie ma. Hans Castorp, ta gąbka, pozostaje głosem niemieckiego pokolenia I Wojny Światowej, żaden mi z niego brat. A jednak lubię tego trupa, smakuje mi.

Jakub Żulczyk to jest ciasteczkowy potwór, który konsumuje i przetwarza wszystko co współczesne, z wszechobecnie dostępną popkulturą na czele. Ja w większości jego słowne hybrydy i eklektyczne ekwilibrystyki rozumiem, niektóre z nich to są nawet bardzo trafne, śmieszne, mocne lub swojskie wygibasy. Najwyraźniej jadaliśmy w podobnych stołówkach.

No tak. Na tym to chyba właśnie polega. Do tej pory karmiłem się jakimiś cytrynowymi łososiami w wykwintnych restauracjach klasycznych, gdzie panowie w białych kołnierzykach i mankietach na spinki serwowali Tołstoja i Nabokova, zachwalając ich po francusku, który to język rozumiałem tylko intuicyjnie, a tu nagle, z kaprysu i z ciekawości, uciekam z muzeum Starego Miasta w kierunku przedmieścia, gdzie kipi życie i folklor i podają prozę współczesną. Tu nikt nie mówi po francusku. W sensie metaforycznym, bo tak dosłownie to czasem Kaśka rzuci krótkiego speecha albo aforyzma.

A francuski ładnie brzmi. Tylko, że czuję się przy nim niepewnie, czytanie Zbrodni i kary w wieku 14 lat to było czytanie ślepe, bezpłodne, niezrozumiałe jak dziecko podsłuchujące rodziców rozmawiających o polityce. A Zrób mi jakąś krzywdę, czyli polska wariacja na temat Lolity, to jest tak, jakby ktoś do mnie przemawiał moimi własnymi skojarzeniami. Metafora konstruowana na podstawie obejrzanych filmów, przesłuchanej muzyki. Nawet Donnie Darko się znalazł.

Tylko że mój gust ukształtowały właśnie dinozaury. Lubię tę ich obcość i dystans, to moje niedokońcazrozumienie kontekstów i sensów. W tym niedopowiedzeniu kryją się cienie i tajemnice, jakaś nieoczywistość i może nawet uniwersalność, którą próbuję jakoś wyczuć i wyniuchać. A Żulczyk jest ciekawy, właściwie to spodobał mi się dużo bardziej, niż wynika z tego co tu napisałem, to się czyta ciekawie, kolejne kulturowe wiązanki, estetyczny miszmasz i popkulturowe metafory. Ale z drugiej strony zbyt jest dla mnie współczesny, zbyt swojski, zbyt oczywisty w swym języku, zbyt do mnie podobny.

Po prostu dziwnie się czuję, kiedy Pan Żulczyk przygotowuje swą literacką zupę poprzez wrzucanie do garnka ingredientów dostępnych mi na co dzień, a których nigdy z literaturą nie kojarzyłem. Nie potrafi mnie przekonać tak powszechne nawiązywanie do muzyki, a do gier komputerowych to już w ogóle. Jakieś to jest dziwne. Codzienne i powszednie. Popkulturowe, choć nie w sposób tarantinowski.

Ja właściwie w teorii ten język popieram, bo trzeba szukać nowych nisz, stwarzać nowe przestrzenie i środki wyrazu, jednak w praktyce mi nie smakuje, i co robić. A moje drogie dinozaury są już martwe, nie podyskutuje z nimi, ani się nie pokłócę, to są już tylko pomniki, mogę się nimi onanizować, ale nie będzie to nic ponad oglądanie pornosa w sieci i dziecka z tego nie spłodzę. Natomiast Pan Żulczyk to jest współczesność, żywa materia, z którą można wejść w interakcję i urodzić coś nowego.

Jakieś to jest dziwne, co on pisze. Niby nowa literatura, współczesna nowomowa, język pokolenia, ja nie wiem, to jest chyba normalne, że język ewoluuje, ale to jeszcze jest takie raczkowanie tego nowego języka, chyba o to właśnie chodzi, on jest jeszcze nieokreślony, bez wyczucia smaku, po omacku chwyta się przestrzeni wokół i wyciąga z niej jednocześnie sacrum i profanum, co jest całkiem niedecorum.

No i nosz kurwa no. Nie umiem się zdecydować. Bo niby smakuje mi ta cała przeszłość, a jednak nie chcę być nekrofilem. A z drugiej strony kadłubkowa współczesność. Fatalny jestem w swym nieokreśleniu, cholernie rozmyty. Masturbacja albo seks z brzydką dziewczyną. Niezdecydowany jak Hans Castorp, ten mój chyba przyszywany brat, ta gąbka, co wchłania wszystko i nic nie wybiera.

Wednesday, April 9, 2008

digart

Przeżywam ostatnio vouyerowską fascynację digartem. Wchodzę na serwis, z cienia czytam i przyglądam się.

Obcy świat. Normalnie jak Inne pieśni Dukaja, jak tamta afrykańska zniekształcona forma-dżungla, karuzela żółtej zieleni i skrzydlaty kot z lianą ogona wyrastającą z palmy piaskowej, ke?! Masa bez materii bez kształtu, ja tych kształtów nie widzę nie rozumiem, gdzie oni stawiają przecinki, to podróż w głąb jakichś enigm, jakie słowa, homunkulusy i hybrydy, eklektyczne dziwolągi, gdzie ten świat się schował, skąd znalazło się na niego miejsce, ja nie wiem.

Gdzie te ludzie z digarta się chowają? Siedzą w domach, wstukują digart w Mozilla Firefox i palą przy tym papierosa? Mają jakieś elitarne spotkania, zloty? I jakim językiem do siebie przemawiają, normalnym, literackim? Piją wódkę? Czy to jest ta sama bananowa młodzież, którą znam, która tyle tylko, że wolne chwile zamiast z pilotem w dłoni albo na posiadówach przy tyskim, spędza z kartkami papieru, ołówkiem, książką?

A może to faktycznie taka elita krajowa, młodzi artyści, którzy ukształtują przyszłe gusty i nową digart-epokę ogłoszą? Dużo ich jest, wkurwia mnie, że jest ich dużo, kurwa. Chyba powinienem się z nimi skumać. Ale kurwa. Jakoś tak dużo ich. A mnie, Młodego, pociąga Stary, stary ma na mnie wpływ na równi z młodzieńczą solidarnością w buncie.

Taki digart jest fajowo dobrowolny! Przecież to się nie rozpuści, nie staniesz się po trzech latach absolwentem i nie rozjedziesz po Polsce i świecie, a cały Twój rocznik nie okaże się jedynie fantomem. Nie, nie, tym razem wystarczy przeglądarka internetowa – i jesteś w domu, wśród znajomków. To może się zarejestruję? Mógłbym tam siedzieć do śmierci usranej, a nie taki chwilowy azyl i lans licealny, który zaraz mi się rozpuści, cała marka solidnie wypracowana w pizdu, dokładnie za 16 dni zwykłych, tj. 12 roboczych.

A pan profesor Marek Hendrykowski mi mówił. Pępoidalność. Takich zapatrzonych we własny pępek artystów chodzi po Poznaniu tysiąc. I nawet piszą i nieźle i mają styl i pomysł, ale są zbyt zindywidualizowani, pępoidalni, że tak przypomnę fajne słowo, i może nawet napiszą coś zajebisztego i im się to spodoba i nawet będzie genialne, ale nikt tego nie zrozumie – no i chuj.

Czytam, czytam, nie rozumiem, ale fajne. Pan Marek nie rozumie, ja też nie rozumiem, a pana Marka rozumiem, ale on nie napisał niczego co by mi się spodobało, tylko same jakieś monografie dawnych reżyserów, w sumie też pisze tylko o tym co zna i lubi, o złotej erze polskiego kina, jego ulubionej, tej z Cybulskim, Munkiem i tak dalej, tą którą zachwycał się Stanley Kubrick.

Nie wiem nie wiem, ale. Przyznam się szczerze. Złapało mnie mocno. Mam kogo podglądać! Powoli zaczynam rozpoznawać niektóre nicki. Stawiam je sobie na półeczce, obserwuję, dopowiadam. Coś się dzieje. Gdzieś ludzie żyją. Jest o czym myśleć, kiedy nie ma o czym innym.

Wednesday, April 2, 2008

Sperma biała jak dziewczynka od pierwszej komunii

O Boże Boże. Nie mogę uwolnić się od tego zestawienia. Jezu. Jest totalne. aaa! jak Kosmos. O mamo mamo, profanum

Sunday, March 30, 2008

re: Jadąc do Babadag

Kierujemy się na wschód – gdzie czuć woń zwierząt i łajna, kiepskiego tytoniu. To alternatywa dla równych holenderskich osiedli i prostych chodników wielkomiejskich. W tym nieuporządkowaniu wschodnim, pomiędzy kocimi łbami a żużlem na drodze, chowa się brudna mistyka, której próżno szukać w zachodniej strukturze i filozofii niemieckiej.

To jest kwestia estetyki. Smaku, jak pisał Herbert. Tak, smaku. Papierosy carpati, Emil Cioran, gorteksy, Sybin, Siedmiogród, Bośnia i Hercegowina, Sanok. Albo te słowa cię porwą i zahipnotyzują, albo wysiądziesz z samolotu w Londynie i zjesz 7days’a na lotnisku.

Jechaliśmy samochodem i przez okna patrzeliśmy na te krowy i smołę, mokre wapno w beczkach i koński mocz zaschnięty na ścieżkach, strzechy ze słomy. Mieliśmy ze sobą camele i marlboro, a wszyscy wokół palili tanie, bułgarskie papierosy. Przestrzeń znikała w lusterkach, ale nie znikała z map. Jechaliśmy dalej i puszczaliśmy muzykę z naszych płyt. Studnia, bruk, brąz, monastyr, stajnia, sianokos, zaduch turecki i rośliny śródziemnomorskie. To był podkład wymarzony dla dźwięków, które słyszeliśmy. Gotan Project wśród pól pszenicy, elektronika nocą, wieczorem Beirut do wódki w plastikowym kubeczku, Sketches For Albinos o świcie. Mistyka. Estetyka brudu. To dobrze smakowało z naszego samochodu, który jechał jeszcze na polskiej benzynie.

Tym był dla nas wschód i cała zapomniana Europa. Niczym ponad projekcją obrazów, z której mogliśmy wydestylować wzruszenie. My, polscy wymuskani chłopcy, oczytani i dobrze ubrani zstępowaliśmy ku czemuś pierwotnemu. W markowych dżinsach kupowaliśmy wódkę na wsi. Nie było w tym nic ponad kaprys i pseudoideę. Eastmania – całkiem jak chłopomania młodopolska. Inteligencja wśród mas chłopskich szuka prawdy i naturalności.

Potrzeba oryginalności i nowości. Po prostu pewien kolejny kanon piękna.

Saturday, March 1, 2008

emma

W takie dni, gdy Emma wyłącza elektrownię i nie ma prądu w całej wsi, czuję jakbym wracał do czegoś bardzo pierwotnego i bardzo prawdziwego.

Pierwotna ciemność szczelnie izoluje mnie od drugiego człowieka. Chroni mnie magicznie czarna mgła, do której nikt nie ma dostępu i którą tylko ja rozporządzam. Rozrzedzam świeczką bądź zagęszczam dmuchnięciem.

Gdy nagle z powodu spięcia na dwie sekundy zapala się światło, czyli te jebane żółte lampy, mam ochotę je roztrzaskać. To cholerne, sztuczne, elektryczne światło jest jak smoczek, który ma zastąpić niemowlęciu matczynego cyca.

Mam wrażenie, jakby elektryczność wypędzała ze mnie ducha, kazała mu emigrować w ostatni cień, tam gdzie nie dociera prąd i żarówka 40 wat. A tam gdzie nie dociera prąd i żarówka 40 wat panuje infamia.

Rozwalam wszystkie lampy. Przy każdym uderzeniu czuję, jakby wraz ze szkłem i drucikami rozlatywała się szkoła. Praca. Pieniądze. Internet. Seksualny lans. Ambicje. Długopisiki, notateczki, książeczki, wierszyki. Kultura. Cała cywilizacja…

Karmię się tym ruchem wstecznym, a duchowi ta mała apokalipsa bardzo w smak, widać bardzo już był spragniony, bo łapczywie chłepcze czas i moją uwagę niespodziewanie podarowane mu przez jakąś tam awarię jakiejś tam elektrowni. Zajebiście się cieszy, jak pies ma wywalony język i szkliste oczka, a mordę całą uwaloną od tego chłeptania. Wdzięczny homonkulusek, mój duszek, mój kochany duszek, no, już dobrze, już dobrze, pan wrócił i jest sam, nie ma z nim nikogo i nikogo być nie musi i nie będzie, jesteśmy tylko ty i ja. Wierny duszek i jego pan. A za oknem zjawiska atmosferyczne pizgają o dachówki.

W tym huku za oknem zamiast muzyki i w tej bani zamiast prysznica jest coś namacalnego i prawdziwego tak różnie od intelektualnej śliny, w której tonę na co dzień. W kolorach, które pozyskuję przez świeczki tkwią zakamarki, a idąc ze świecznikiem przez dom, czuję się jakbym siedząc w batyskafie nurkował w głąb korytarzy szkockiego zamku.

Tylko ja i mój wierny duszek-homonkulusek. A za oknem wiatr grzmoci mój dach.

Takiego to sensualnego i sangwinistycznego zjawiska doświadczyłem i jest coś paradoksalnego, że przyswajać je musisz akurat siedząc przed komputerem.

Wednesday, February 27, 2008

DZIEWCZYNKA Z KIEŁBASĄ

Występują: Ewa Bochańska, Mikołaj Tajchman, Tomasz Sawicki, Dominik Kopeć, Oskar Amiri

Styczeń 2007.



Moją ulubioną interpretację „Dziewczynki…” usłyszałem od Maxa Wyrzykiewicza (nieco ją wzbogaciłem). Jego zdaniem główną osią filmu, jest chęć odzyskania utraconej męskości (symbolizowanej przez kiełbasę) wobec niemożności powrotu do stanu minionego. Już wyjaśniam. Otóż. Bohater zostaje pozbawiony męskości, ulega dziewczynce i przez zaskoczenie pozwala, by ta go zdekiełbasiła. Wyrusza więc w podróż-pościg za utraconym fallusem-kiełbasą, a świat w który zagłębia się pozbawiony fiuta protagonista jawi się w dziwnych, surrealistycznych kategoriach: dziewczynka wbiega po schodach, by po chwili pojawić się w drugim końcu pomieszczenia lub też nagle w pustej przestrzeni z niczego wyłania się rower, etc. Są to wszystko oznaki zatracenia logiki świata w obliczu impotencji protagonisty. W obliczu impotencji protagonisty puzzle jego świata rozsypują się i składają na nowo, jednak w obrazek, który nie posiada sensu. W swej wędrówce protagonista trafia do pomieszczenia, w którym znajdują się dziesiątki innych kiełbas – być może to trofea po tych, którzy ulegli dziewczynce. To bardzo istotna scena. Po wejściu drzwi zatrzaskują się za Protagonistą. Ten spogląda na kiełbasy. Musi podjąć decyzję, a drzwi są zamknięte i nie ma odwrotu. Mógłby wziąć jedną z tych kiełbas i wrócić do rzeczywistości, dług wobec dziewczynki byłby wyrównany, gdyż 1=1. Podejmuje jednak inną decyzję, postanawia walczyć o własną męskość, co wskazuje na ścisłą więź mężczyzny ze swoim przyrodzeniem. Kwestią honoru jest własny fallus, mężczyzna jest związany z nim, a cudze kiełbasy, choćby nawet większe i lepiej doprawione, pozbawione są owego najistotniejszego czynnika – stosunku emocjonalnego. Zagłębiając się coraz dalej w świat impotencji, bohatera nawiedzają wizje tego, kim może się stać, jeśli nie odzyska kiełbasy-symbolu pierwiastka męskiego. W pierwszym pomieszczeniu natrafia na chorego psychicznego, zamkniętego w hermetycznej i pustej przestrzeni czubka, który jedynie kiwa się w przód i w tył oraz spogląda na wyłączony telewizor. Jego życie jest puste, a polega na niczym. Drugi pokój to znak ostrzegawczy uwaga geje. Są to geje ponieważ piją razem wino i uśmiechają się demonicznie. Impotencja bohatera może spowodować izolację od kobiet, a to z kolei popchnęłoby go w ramiona męskie, w męskie. Z tych wizji wytrąca go kolejne pojawienie się dziewczynki, wciąż bawiącej się swą zwierzyną. Straszy go, znika i znów się pojawia, by wreszcie w pełni objawić się w symbolicznej scenie kanapy, okna i zdezelowanej przestrzeni. Bohater, wojownik światła, stoi pod oknem, a jego biała jak sperma marynarka zlewa się z wpadającymi do środka promieniami słońca. Dziewczynka, lolitka mrocznej kobiecości, siedzi na kanapie, gdzie nie dociera światło słoneczne. Protagonista oddala moment konfrontacji, w końcu jednak gdy dziewczynka przystępuje do ataku i nadgryza (!) jego (!!) kiełbasę (!!!) podchodzi do niej i próbuje coś powiedzieć, być może chce ukazać swą męską, fizyczną siłę i zbesztać ją, a być może schulzowsko ukorzyć się u jej stóp i ze łzami w oczach błagać o zwrot utraconej własności… Jednak żadne słowa nie padają. Za to jest – ciemność. I inne kiełbasy. A potem protagonista budzi się, jak ze snu. Znajduje się w przestrzeni, która niedawno była jeszcze świadkiem jego horroru. Jednak brakuje pewnych elementów. Wszystko z czego składały się groza i koszmar zniknęło. Po dziewczynce, gejach, czubku i kiełbasach ani śladu. Owa pustka jest jeszcze bardziej przerażająca, gdyż zło nie przybiera w niej żadnego konkretnego kształtu, a pozostaje w sferze potencjalności, może wyskoczyć zza rogu w jakiejkolwiek postaci. Protagonista pokonuje ciąg drzwi i, zdezorientowany, wraca do domu. Na talerzu leży kiełbasa, ta sama, w podróż za którą wyruszył. Nie jest już jednak taka sama. Ktoś ją nadgryzł. Mężczyzna odzyskał swą męskość, jednak odmienioną, ze stałym, niemożliwym do naprawy piętnem. A żyć z nim będzie musiał do końca czasu swego.

CINCU SZOŁ

Ej, lubię tego bloga. Co bym nie napisał, już sama aktywność mnie cieszy (może to ta czcionka). Fajnie mi tu.

Cincu szoł popełniliśmy z Savem, Dominikiem i znajomymi prawie dwa lata temu. Dawność. Bardzo się uśmiechnąłem, gdy to dzisiaj odgrzebałem. Może już uczuć nie nazwę, bo 2:00 am ciśnie mi się na mózg srogo, ale niech będzie że - uśmiechnąłem się bardzo. To jest takie przyjemnie głupie, pierwszoklasowe.

Styl mi się zaciera. Jebana matura.

Tuesday, February 26, 2008

ONANIŚCI

Halo, halo, ktoś tu jeszcze zagląda?

Bo ja mam taką fantazję, żeby conieco wrzucić. Mówiłem, że przez wakacje film nakręcę, ale lalala, z różnych powodów nie tego do końca. Co dałem radę to poniżej.



I co nakręcę tu wrzucę tutaj. Żeby się pokazać i przypomnieć, może jeszcze wrócę do tego bloga. Lalala, spontanicznie. Jak już.

Thursday, September 27, 2007

"Katyń".

Napisom końcowym nie towarzyszy muzyka, w sali więc przez kilka minut zalega cisza i ciemność. Dopiero gdy zapalają się światła, ludzie otrząsają się.

Ten film jest p a r a l i ż u j ą c y.

I nie podobał mi się szczególnie (średni był).

Jak mogę mówić, że mnie znudził? Nadaję przecież ze swego osiemnastoletniego brodzika, niedoświadczony w walkę z systemem i wojnę. O śmierci nie potrafię powiedzieć NIC. Nie wolno mi tego filmu krytykować, ponieważ nie wiem o czym mówię, ten film jest poza moją perspektywą. Dlaczego więc nie poprzestanę na stwierdzeniu, że mnie nie dotyczy? Czemu brnę dalej?

Chodzi o kategoryczność cierpienia, które film wywołuje i o którym opowiada. Cierpienie p a r a l i ż u j e, ja tego nie neguję, a zgadzam się całkowicie. Człowiek cierpiący jest niekonkretny, często nie potrafi nic zrobić, gdyż cierpi, a problem go przerasta, więc się po prostu trwa. I z tym nic zrobić nie potrafię.

Ale. Kwestia Polski. Dlaczego ciągle rozpamiętujemy historię?

Mamy chlubną przeszłość, bardzo romantyczną i bohaterską (choć niezbyt opłacalną). No i pięknie. Ale dlaczego tak mocno nas ta przeszłość trzyma za pysk? Odnoszę wrażenie, że dawni Polacy byli silni, z narodową osobowością przynajmniej, a obecni są słabi i - co wydaje mi się nieco uwłaczające współczesności - pozwalają by martwi ich kontrolowali.

Nie chcę powiedzieć, że ten film jest fałszywy, czy kiepski. To jest film historyczny i jako taki ma swoje prawa, których nie jestem w stanie kwestionować. Chcę tylko powiedzieć, że jestem przeciwny umartwianiu się, szukaniu pretekstów dla płaczu, stwierdzeniom typu: zobacz ile wycierpiałem, więc czego Ty jeszcze ode mnie wymagasz. Jak dla mnie to do niczego nie prowadzi (poza stagnacją). Cierpienie paraliżuje zarówno cierpiącego, jak i jego otoczenie, ja w obliczu osoby cierpiącej nie mówię wszystkiego (poprzez taktowność) i nie potrafię łączyć się z nią w bólu, tak szczerze. (Nie. U. Miem.) Więc się stoi nad grobem. Stoi się. Sto-i.

A ja chcę biegać! Dlatego uciekam od cierpienia, gdy tylko mogę, cierpienie jest dla mnie ostatecznością, z którą staram się jak najszybciej skonfrontować i wyzwolić od niej. Może mutantem jestem.

Lecz. Jeśli miałbym umierać za Polskę (bogowie, ja?! i - ZA CO?!) to wcale nie za taką, gdzie stawiałoby mi się pomniki. Nie chciałbym Polski, w której wspominałoby mnie się z czcią, pamiętając o mojej chwalebnej śmierci. Śmierć unifikuje (to akurat Wajda pokazał bardzo prawdziwie). Ale ja nie chcę tej unifikacji, nie chcę by pamiętano moją śmierć (taką samą jak milionów), lecz moje życie, tylko ono mnie obchodzi.

Dlatego wychodząc z sali, na przekór cierpieniu i śmierci uśmiecham się w duchu do swojego życia, do swojej młodości i braku rozległej historycznej optyki, do swojej płytkości i żartów, do swej niedojrzałości. Bo jeśli miałbym umierać, to raczej w imię radości, niż smutku. Bo przed śmiercią raczej tęsknił będę do chwil beztroskich, niż ciężkich i ważnych. Więc uśmiecham się, a uśmiech mój oddaje hołd życiu.

Thursday, September 13, 2007

Antymarynka.

Pamiętam taką scenę, gdy w pierwszej klasie liceum, mniej więcej w grudniu, usiadłem na parapecie szkolnym, westchnąłem sobie i pomyślałem, że już niedługo ta szkoła się skończy. To dosyć smutne było.

Wspomnienie to powróciło do mnie, gdy wróciłem do szkoły teraz, w trzeciej klasie. Bo faktycznie, ta szkoła zaraz się skończy. Tylko że teraz już nie wzdycham ciężko.

Koniec wakacji, a ja chcę iść do szkoły! Nawet żałuję, że w pierwszym tygodniu nie mogę się w niej zjawić. A potem się zjawiam. I po godzinie historii mam dosyć. Wychodzę na korytarz na przerwę, rozglądam się i nie widzę.

Czym podyktowana jest różnica mnie w pierwszej klasie, a mnie teraz? Otóż, tak sobie myślę nieskromnie, przerosłem tę szkołę. Pierwsza klasa, a ja patrzę na ludzi w Marynce z oczarowaniem. Ja byłem przecież chłopcem wychowanym w trzydziestotysięcznym mieście i wielkość Poznania i renoma najlepszej szkoły w Wielkopolsce onieśmielały mnie. Ludzie którzy tutaj są, każdy to przecież musi być k t o ś , jeśli już tu jest. To jest szkoła z klasą przeca. I faktycznie, było lepiej dużo lepiej niż w gimnazjum (ojojoj, jakże lepiej!).

Ale tak sobie minęła pierwsza klasa i minęła druga. I szczególnie te ostatnie miesiące przed wakacjami. I ja powoli, a systematycznie od szkoły się oddalałem, ona przestawała być s e n s o w n a. Abstrahuję już od jakichkolwiek szkół w ogóle, od tego, że uważam, że mimo wszystko do matury lepiej przygotowałbym się w domu, ucząc się samemu polskiego, angielskiego, czy wosu, a nie mając na głowie chemii, biologii, matematyki i w ogóle całego tego nadbagażu, z którego i tak nie skorzystam, a który muszę zaliczyć i taszczyć ze sobą przez dwa, niekiedy trzy lata. Nie chodzi mi tutaj o system szkolnictwa, o ramy, o brak miejsca dla wolnego ducha, gdyż o tym powiedziane było już wiele.

Chodzi mi o te nieszczęsne frekwencje i zachowania dobrze w szkole widziane. Że jest dobrze, jak ma się zaliczone i odhaczone lekcje, usprawiedliwione nieobecności (tych jak najmniej!) i wkuty materiał. Wtedy jest ok, i nikt się nie czepia. To głupie, nie jest ważne, czy ktoś został w domu, żeby się czegoś nauczyć, w szkole trzeba być, podejście ze strony niektórych nauczycieli jest takie, że ważniejsza jest obecność niż wiedza.

Druga sprawa: rola społeczna szkoły, to, że spotykam w niej ludzi. Pod tym względem szkoła stwarza cudowne możliwości zahaczenia o drugiego człowieka, to jest czas ogromny, kilka o b o w i ą z k o w y c h godzin dziennie w jednym miejscu, wspólny wiek i dola zbliżają i solidaryzują ze sobą młodzież. I przyznaję, poznałem mnóstwo osób. Dzięki. Ale odczuwam tę unifikację. Kit z mundurkami, nawet gdyby były. Ale program taki sam dla każdego, każdy wie to samo, każdy zakuwa to samo. Na historii nie porozmawiasz o historii, możesz tylko wkuwać, recytować i co najwyżej uzupełnić to, czego inny zapomniał w trakcie swej recytacji. Próby dyskusji trafiają w pustkę raczej, albo muszą być w ramach programu.

Bo w tym roku stało się coś niefajnego ze mną albo z Marynką. Otóż, tak naprawdę, nic się nie dzieje. Wyleczyłem się całkiem z Marynki, czuję się, jakbym zmył jej makijaż z twarzy. To co wydawało mi się bardzo ponętne przez półtora roku, teraz, przy poznaniu bliższym, przy znużeniu, okazuje się złudzeniem.

Rozmawiam ze swoimi znajomymi. Mówię na dzieńdobry "Antymarynka" i słyszę w odpowiedzi "Antymarynka". Co się stało, przecież Savowi też było przykro, że ta szkoła tak szybko zleciała, a teraz po pierwszym dniu również nie może wytrzymać.

Więc wychodzę z lekcji na przerwę i nie widzę. Czego nie widzę?

Ja przecież przez całą drugą klasę uwielbiałem życie szkolne oraz jej folklor i obserwowałem ludzi, obserwowałem masę ludzi, w mojej głowie była cała taka półeczka osób, które obserwuję na przerwach, którymi się interesuję, których życie sobie wyobrażam i których wyobrażenia mnie inspirują. Mało tego. Niektóre osoby znajduję w Internecie i szpieguję, wyszukuję ich wiadomości, zdjęcia, opinie o nich. I raczej nie ujawniam się z tym i nigdy nie poznaję tych osób osobiście i nie zamieniam z nimi słowa (choć ich głos na ogół znam, gdyż poluję na niego w trakcie przerw). I to była ta tajemnica, ta możliwość jaką przede mną stawiała ta szkoła, to ten najważniejszy czynnik stanowiący o atrakcyjności, pierwiastek atrakcyjności cudzego niepoznanego życia, który nagle przestałem odczuwać. Nie wiem jeszcze gdzie zniknął (czy we mnie, czy w szkole). Ale przychodzę do szkoły i nic. Żaden folklor. Obowiązek. Przerwy pomiędzy lekcjami (a nie osobne rozdziały życia towarzyskiego!). Nudy. Ja jeszcze się nad tym zastanowię. Chciałem tylko zasygnalizować istnienie takiej emocji we mnie. Może jak ją przetrawię, będzie kolejna notka. Może inna całkiem.

Ale Marynka jest do dupy.

Tylko, że mnie to nawet teraz cieszy, to moje zobojętnienie. Ponieważ nie będzie mi żal opuszczać Marii M. to raz. Dwa, że mając wobec niej obojętny stosunek, mogę sobie na wiele więcej wobec niej pozwolić.

Tuesday, September 11, 2007

Grzesiek Słowiński

Fragmenty, które napisałem o nim półtora roku temu:

Grzesiek jest ciekawy. Oczytany i z historią. To pierwsze jest rzadką cechą u szesnastolatka, jednak to drugie jeszcze bardziej. Grzesiek, gdy miał jakieś 11-12 lat był jednym z dwóch najbardziej znanych polskich fanów Harry’ego Pottera. Przeprowadzono z nim wywiad, czasami rozdawał autografy. Były jakieś afery i miał ogólnie aktywne netowe życie. To mnie zbliża do niego.
Poza tym Grzesiek maniakalnie propaguje esperanto. Za mocno.
Trudno z nim rozmawiać. Jest chyba mało komunikatywny, trudno usłyszeć od niego odpowiedź stricte na temat zadanego pytania. Zawsze ginie w jakimś morzu własnych pomysłów i dygresji, którymi chce się podzielić. Tylko że chyba nie ma z kim i przez to nieco z przesadą próbuje się narzucać. Słucham go, bo wiem że sprawia mu to przyjemność. Poza tym w jego klasie są fajne dziewczyny.


Dzisiaj mniej więcej mógłbym to podtrzymać, choć mam i kilka nowych spostrzeżeń. Tego narzucania też nie dostrzegam ostatnio aż tak wyraźnie. Poza tym Grzesiu ma bardzo ciekawe zainteresowania. I mnóstwo czyta.

Grzesiek przeczytał dwa moje teksty i zasugerował, bym z jednego usunął wstęp. Zgadzam się z tym. Wczoraj jednak użył argumentu, że "nie należy przyznawać się do słabości". Początkowo chyba nawet machinalnie przytaknąłem, jednak wieczorem przypomniałem sobie o tym. Nie, jednak się nie zgadzam.

Wydaje mi się, że właśnie w odkryciu tkwi moja największa moc. Odkrywając się, uprzedzam jakąkolwiek demaskację, a więc nie pozwalam nikomu zainicjować ataku na siebie. Odkrycie się pozwala mi realizować swoje pragnienia.

Dla dobrego odkrycia potrzebuję kilku założeń. Po pierwsze, muszę być przekonany o prawdziwości moich pragnień, uczuć i zachowań. Jeśli jestem pewien, że pochodzą ze mnie i służą mnie, to - po drugie - muszę wyzbyć się wstydu. Wstydu wyzbywam się w następujący sposób: uznaję, że wszystko co pochodzi ze mnie jest ode mnie niezależne, że jeśli jestem głodny, to tego nie zmienię, że jeśli ktoś mi się podoba, to nic z tym nie zrobię. Jestem więc postawiony przed kwestią, na którą nie mam wpływu, gdyż wynika ona z mojej n a t u r y. I właśnie naturalność jest sednem. Jeśli na coś nie mam wpływu, to jestem na to skazany, jeśli jestem skazany, to nie jestem za to odpowiedzialny, a jeśli coś nie jest moją winą lub moją zasługą, to nie wstydzę się tego, bo przecież nie ja to sprawiłem.

Zobrazuję to: mamy umysł, który potrafi myśleć, podejmować decyzje. Jednak umysł jest osadzony w pewnych ramach, sam umysł jest fizyczny, jego ramy zostają odgórnie przydzielone od mamy, taty i genów. Jasne, można postąpić wbrew tym ramom, przekroczyć je. Ale po co? Czuję się spełniony, realizując potrzeby mojego ciała, nie chodzi tylko o głód, pożądanie, etc., do tych potrzeb dochodzi także kultura, czy potrzeba kontaktu z innymi. Dlatego umysł wydaje mi się narzędziem mającym na celu rozwiązywanie zapotrzebowań ciała (psychika jest komentarzem fizyczności, powiedziałem kiedyś).

Jest taka piramidka (Masłowa?) potrzeb, gdzie u podstaw są najbardziej pierwotne potrzeby, głód i fizjologia. Zaspokojenie ich pozwala przejść na inny poziom (estetyka, etyka). Do czego dążę? Do tej mojej słabości i odkrywania się. Nie wstydzę się swojej słabości, gdyż uznaję ją za n a t u r a l n ą. Jeśli we wstępie przyznaję się, że nie wszystko mi wyszło, to nie robię tego z powodu poczucia obowiązku wobec prawdy. E tam, uczciwość. Chodzi mi jednak tylko o samego siebie. Oszukiwanie innych, zgrywanie kogoś innego, tylko po to, by inny nie dostrzegł naszych błędów - to uwłaczające. Błędy te nie znikną, to raz, a dwa, że tym samym samego siebie określa się jako uzależnionego od cudzej opinii. A tego nie chcę. Przyznanie się do błędu to więc zagrywka dla samego siebie. Samemu sobie udowadniam, że inny nie ma nade mną kontroli.