Thursday, April 24, 2008

re: Lis już wtedy był myśliwym (Herta Müller)

Dopiero co skończyłem książkę pani Herty Müller.

Nie mam pojęcia co w niej było.

240 stron całkiem mi umknęło, nic nie zarejestrowałem, żadnej historii, fabuły, nici opowieści. Nie ma, nie ma.

Jest przestrzeń i jej opis, ale opis bardziej przez skojarzenia niż zwykłe przymiotniki i dookreślniki, przez impresje i przez nagromadzenie słów o surowym, marmurowo chłodnym wydźwięku. Dziwnie się czułem. Jakby ktoś dostarczał mi do mózgu najróżniejsze bodźce metodą in vitro.

Taką właśnie mam refleksję co do tej książki. Że to nie jest tylko odtwarzanie toku myślenia autora, a bardziej też bardzo samodzielna praca czytelnika, sam uruchamiasz swoje skojarzenia, sam zwracasz uwagę na jakieś słowo, sam dobudowujesz historię do wywołanej emocji. Choć właściwie historii tutaj nie ma, to znaczy jest ale fragmentaryczna, nieposklejana. Jest natomiast to wrażenie, nadrzędne wrażenie.

Otrzymuję wrażenie, lecz nie mam pojęcia co je wywołało, dlatego czuję się zagubiony. Jakbym w sklepie kupił nienawiść i niesprawiedliwość w pigułce i zaaplikował je sobie w domu, wieczorem, w łazience, na strychu – i po pięciu minutach jestem już wściekły, ale nie mam pojęcia na kogo, a zresztą, nie mam przecież najmniejszego powodu, żeby być wściekłym, no ale no KURWA NO!!!

To może brzmieć całkiem kusząco, ta kreacyjna rola czytelnika, że czytasz i sobie budujesz historie i wrażenia na podstawie skojarzeń, że autor pozostawia ci jakąś dowolność (przynajmniej przez pierwsze 100-150 stron, zanim nie wjedzie jawny totalitaryzm), jednak w istocie jest to karkołomne jak sto pięćdziesiąt. Męczące. Wymagające. Nie można odpocząć i zdać się na rytm opowieści. Bo tu nie ma opowieści, nie ma fabuły, którą można by streścić. Jak się nagle wyłączysz i odlecisz, to lada moment, a książkę skończysz, nic nie zrozumiesz i nic nie zapamiętasz.

Takie odejście od fabuły, od nawyków powieści fabularnych, które mam w sobie. Kiedy mogę trochę wyłączyć mózg i rejestrować opowieść. Tutaj nie. Tutaj cały czas dozują mi jakieś emocje. Bez historii. Jaki to dla mnie bizarre homunkulus literacki.

Pejzaż. Mechanizacja i fabryka, ludzie w fabryce kąpią się w spermie i pocie, brud i chuć, mechanizacja, zezwierzęcenie, obojętność. Krótkie historyjki, jakieś pojedyncze zdania, rozmowy urwane w połowie. Elementy układanki. To nic, to nic, powiedziałem sobie, nic nic motto zaczerpnięte z Moskwa-Petuszki Jerofiejewa, to ciekawe, jak można odmiennie odczytywać jedną książkę.

Pamiętam. Dla mnie to był przede wszystkim wciągający, lekki styl, frywolne potraktowanie poważnego problemu, zobojętnienie tak wielkie, że komiczne, własną tragedię w farsę przemienić, zdystansować się, spojrzeć na siebie błazeńskim okiem.

Natomiast Jerofiejew u pani Müller to jest człowiek zniszczony, skrajnie bezwolny, bez sił i chęci do działania, nabity na pal i z bólu sparaliżowany na tyle, by bólu już nie odczuwać. Tu nie ma dystansu intencjonalnego. Tu ludzie są bez intencji. Jest dystans, bo nie ma nic innego, bo brak osobowości, a spojrzenie puste, zamglone, trzecioosobowe, choć może właściwie bezosobowe.

Czuję nad tym onirycznego ducha dzieciństwa jakby z Schulza zaczerpniętego. Świat dorosłych rejestrowany przez dziecko, oni coś robią, coś mówią, jakoś się zachowują. Narrator stylizowany na naiwne dziecko: wyłapuje wszystko co usłyszy, co zobaczy, ale żadna gradacja tego co zarejestrował nie ma miejsca.

Życie w mieście nad Dunajem jest dla narratora dogmatyczne, narrator też jest dogmatyczny, brak innej rzeczywistości, nie można uciec od tego co jest, bo inne nie istnieje, nie ma go, nikt o innym nie pomyśli nawet, a jeśli pomyśli to niekonkretnie, samemu nie wiedząc o czym myśli, a kraj nad Dunajem jest wiecznie obecny i świat zewnętrzny jest nie do pomyślenia.

I ten wytrych-klucz z tylnej okładki, którego nie chcę używać: (…) urodziła się w rumuńskim Banacie. Dzieciństwo i młodość spędziła w kraju komunistycznej dyktatury. O, Ariadno, ja nie chcę żeby to było tylko o socjalistycznych doświadczeniach autorki, ale to się przecież tak układa. I ten Schulz też tu pasuje, jego optyka retrospekcyjna, mityzacja dzieciństwa, dogmatyczność świata dorosłych, całkiem można te hasła przy pani Müller wykorzystać, ona, dorosła, patrzy na świat zapamiętany z dzieciństwa.

Ale nie że to jest tylko o komunizmie. Ja wiem, że dyktator, że żołnierze, że totalitaryzm. To się narzuca. Ale też. O ludziach. Tak. O Rumunii, zapomnianej Europie. O biedzie, brudzie. Mokrej od potu bieliźnie. Szarych gaciach. Genitaliach upaćkanych mózgiem. Braku sprawiedliwości. Wydrążeniu. Złe, złe, brzydkie, zanieczyszczone, chore. Mantra.

Mantra, słowa wracają, te same sformułowania cyklicznie powtarzane, to co lśni, widzi albo historie opowiedziane z początku przypominane w połowie książki, autokorespondencja, przestrzeń zamknięta, brak wyjścia, brak zmian, stagnacja, brak ucieczki. Przestrzeń się nie zmienia, nawet gdy ludzie się zmienią lub umrą, to przestrzeń pozostanie.

Ciężki, ciężki styl ciężkiej, ciężkiej treści. Decorum.

Duszne lato, lepkie powietrze, pola zbóż i jasne niebo, bardzo otwarta przestrzeń i bardzo pusta. Jasne światło wpada do pokoju nad ranem, rozjaśnia wszystkie kąty i krzesła, w których nic nie ma poza krzesłem i kątem.

Karkołomne w czytaniu i destrukcyjnie potrzebne jak papieros.

Nużące, jak bezsenność. I sen jak budzik o piątej rano. Bardzo męczące, męczące jak cudze dzieciństwo w Rumunii. Bardzo dla mnie obce, obce jak cudze dzieciństwo w Rumunii. I tak samo ciekawe, choć nudne.

2 comments:

Anonymous said...

po likwidacji mojego zapasu wazeliny na każdy dzień tygodnia: to jeden z najlepszych tekstów nt. twórczości pani M., jakie dotąd mi się przydarzyły. trochę zachwiany, nieoczywisty.

JSSN said...

dzięki. to przyjemnie miłe. lekko tekst jeszcze wygładziłem i dodałem akapit pod koniec. koleżanka ze szkoły? czy internetowy fantom? chodź kiedyś na papierosa.